"Super Express": - Denerwuje się pan przed debiutem?
Nenad Bjelica: - Przed każdym meczem się trochę denerwuję. To normalne, jeśli zależy ci na tym, co robisz. Tak było podczas mojej kariery piłkarskiej, tak jest teraz, gdy jestem trenerem.
- Jakim był pan piłkarzem?
- Może niezbyt szybkim, ale grającym na boisku istotną rolę. Od samego początku, kiedy miałem 10 lat i zaczynałem w NK Osijek, grałem jako ofensywny pomocnik. Czasem byłem skrzydłowym, a kończyłem jako defensywny pomocnik. Miałem dobry przegląd pola, potrafiłem czytać grę. Strzelałem gole, asystowałem, rozgrywałem. Gdziekolwiek grałem, w Osijeku, Albacete, Betisie czy Kaiserslautern, zawsze realizowałem to, czego wymagał trener.
- Inaczej patrzy pan na futbol dziś, będąc trenerem?
- Niewiele się zmieniło, bo długo się przygotowywałem do zmiany zawodu. Już mając 23 lata, zacząłem rozpisywać treningi i robić notatki o sposobach pracy trenerów. Z reguły byłem też kapitanem lub jego zastępcą, więc byłem przyzwyczajony do brania na siebie odpowiedzialności. Cały czas to samo jest dla mnie najważniejsze w futbolu.
- Co jest zatem najważniejsze?
- Najważniejsze jest oczywiście wygrywanie. Co zrobić, by wygrywać - to dopiero jest pytanie! Potrzebne jest dużo pracy, dyscyplina i organizacja gry. Potrzebne jest mentalne przekonanie, że możemy wygrać każdy mecz. To nie jest niezawodna recepta, ale wtedy szansa na zwycięstwo jest dużo większa. Taki jestem ja i tego wymagam od moich piłkarzy.
- Jak jest w tej chwili w Lechu?
- Generalnie jestem mile zaskoczony Lechem. Nie wiedziałem, że to aż tak wielki klub. Organizacja pracy, infrastruktura, mam wszystko, czego trener potrzebuje do pracy. Mile zaskoczyło mnie też miasto, jest ładne i czyste. Wcześniej nie wiedziałem za dużo o Polsce, byłem tylko jeden dzień w Warszawie.
- Żonie też pan tak powiedział?
- Oczywiście same komplementy. W porównaniu do miejsc, w których bywałem wcześniej, takich jak Wenecja czy Mediolan, Poznań dużo nie odstaje. Podoba mi się, choć też za dużo jeszcze nie widziałem. Żona wie chyba więcej, bo mój młodszy syn poznaje miasto przez internet i z tego, co wiem, dużo jej opowiada. Myślę, że od nowego roku uda mi się ściągnąć rodzinę do siebie.
- We Włoszech był pan nazywany "szaleńcem ofensywy". Dlaczego?
- Graliśmy tam systemem 4-2-3-1. Trzech ofensywnych pomocników praktycznie zamieniało się w atakujących, tworząc 4-2-4. We Włoszech tak może grać tylko Juventus lub jego najwięksi rywale. To nie jest tam normalne, większość gra bardzo defensywnie. Ja oczywiście nie zapominam o defensywie, ale mój zespół ma atakować i dominować.