"Super Express": - Kiedy dowiedział się pan, że został zwolniony?
Jacek Zieliński (48 l.): - Zaraz po meczu z ŁKS. Informację przekazały mi osoby postronne.
- A nie sam właściciel klubu Józef Wojciechowski?
- Nie. Rozmawialiśmy dopiero w poniedziałek. Dwukrotnie. Przyznaję, że pewien niesmak pozostał. Mam do prezesa żal o to, że to nie on jako pierwszy poinformował mnie o zwolnieniu.
- To prawda, że próbował ingerować w prowadzenie zespołu?
- Daje pieniądze, więc wymaga. Krytykę z jego strony, docinki, że wystawiłem tego, a nie innego zawodnika, odbieram spokojnie. Choć uważam, że to jest co najmniej specyficzna sytuacja. Prezes powinien być od prezesowania, a trener od trenowania.
- W takim razie ile razy Wojciechowski wchodził do szatni zespołu?
- Raz. To był incydent, który nie powinien się zdarzyć. Nigdy później prezes już tego nie robił.
- Kiedy więc w relacjach Zieliński-Wojciechowski coś się popsuło?
- Nigdy. Prezes zawsze powtarzał, że ma do mnie zaufanie. Niemniej jednak w pewnym momencie mogłem spodziewać się, że zbliża się mój koniec w Polonii.
- Kiedy to było?
- Gdy właściciel zatrudnił Bogusława Kaczmarka i Tony'ego Slota jako swoich doradców. Nie jestem głupi, wiedziałem, że "Bobo" w końcu mnie zastąpi. Swoją drogą to nie jest zdrowa sytuacja, że prezes klubu zatrudnia sobie doradców, którzy mówią mu, jak trener powinien prowadzić zespół.
- Nie było konfliktu z piłkarzami?
- A gdzie tam! Do końca dogadywaliśmy się świetnie. Nie wiem, skąd wzięły się więc bzdurne informacje, że po strzeleniu honorowego gola w meczu z ŁKS Daniel Mąka coś do mnie wykrzykiwał. Nie jestem ani osłem, ani garbatym, żeby dać pakować się w takie chore sytuacje.
- Jeśli było więc tak dobrze, to dlaczego Polonia zdobyła wiosną tylko punkt?
- Bo pewnie popełniłem błąd w przygotowaniach. Winę biorę na siebie. Cieszę się, że mogę odejść z podniesioną głową.