"Super Express": - To był pierwszy pana oficjalny występ po długiej przerwie spowodowanej problemami z sercem. Czuł pan jakiś niepokój, wychodząc na boisko?
Marek Saganowski: - Nie, bo rozegrałem już wcześniej kilka sparingów. To był pierwszy mecz o stawkę, ale nie było czasu, żeby zastanawiać się, czy coś złego może się wydarzyć. Brakuje mi jeszcze trochę zgrania z kolegami z drużyny. W sparingach nie strzelałem za dużo goli, ale jestem na tyle doświadczony, że zdawałem sobie sprawę, że dopiero z meczów o stawkę będę rozliczany. Nie piję tutaj do nikogo, ale są piłkarze, którzy błyszczą w sparingach, gdy nie ma presji. Inni najlepiej grają dopiero, gdy drużyna walczy o punkty albo awans.
- Cały ligowy mecz z Koroną (2:3) przesiedział pan na ławie. Był pan zaskoczony?
- Zaskoczony może nie, ale trochę zdenerwowany byłem. Każdy chce grać i ja też nie jestem tutaj po to, żeby spokojnie siedzieć na ławie i oglądać mecz. Ale rozumiem, że trener ma różne wizje, sezon jest długi, ciężki i trzeba czekać na swoją szansę. Teraz ją dostałem i chyba ją wykorzystałem.
- Przed rundą wiosenną media biły w tarabany, że Legia jest murowanym faworytem do mistrzostwa Polski. Po porażce z Koroną zrobiło się nerwowo w waszej szatni?
- Taki prztyczek w nos na pewno nam się przyda. Lepiej dostać go na początku wiosennej rundy niż na końcu, bo im później, tym bardziej boli. To, co się stało w Kielcach, musimy przeanalizować i wyciągnąć wnioski. Musimy zdać sobie sprawę, że nikt nam za darmo punktów nie odda.
- Po ostatnich wzmocnieniach i całym zgiełku medialnym wokół Legii zaczęto na was mówić z przekąsem FC Hollywood. Podoba się panu to przezwisko?
- Jak ktoś ma ochotę, to niech sobie nas nazywa jak chce. Ci, co tak mówią, zazdroszczą nam albo chcą rzucać nam kłody pod nogi.
- Skoro Hollywood, to na koniec sezonu będą dla was Oscary czy Złote Maliny?
- Mam nadzieję, że Oscary (śmiech). Mamy swój cel, wiemy, o co gramy, chcemy mistrzostwa Polski i zrobimy wszystko, żeby tym mistrzem zostać.