- Dobrze pan spał w nocy z soboty na niedzielę?
Adam Lyczmański (32 l.): - W ogóle nie spałem. Postanowiłem nie zostawać w hotelu w Krakowie, tylko od razu ruszyć do domu. Po drodze na DVD zobaczyłem skrót meczu. Było to około 3 godzin po jego zakończeniu. Minęło trochę czasu, ale po takim czymś ciężko się otrząsnąć. Od razu jednak mówię, że przyznaję się do błędu. Nie będę opowiadał, że coś jest białe, a nie czarne. Byłem źle ustawiony, zasłonięty przez gąszcz piłkarzy.
- Pojawiły się jakieś SMS-y czy telefony od wściekłych kibiców Jagiellonii?
- Na szczęście nie. Były za to wiadomości ze wsparciem. Psychicznie dam sobie radę, ale przyznaję, czuję duży ból. Przez to, że nie wyszedł mi mecz cierpię i ja, i przede wszystkim wielu innych ludzi. Mogę tylko powiedzieć po raz kolejny ludziom z Jagiellonii: przepraszam. Jeśli dostanę karę zawieszenia, to przez ten czas przemyślę sobie wszystko i postaram się więcej tak nie pomylić.
- Co pan poczuł, kiedy dowiedział się, że popełnił błędy?
- Na pewno nie był to strach, bo jestem gotów ponieść konsekwencje moich pomyłek. Poczułem za to gorycz. W jednej chwili zdałem sobie sprawę, że skrzywdziłem wielu ludzi. Kibiców, trenerów, piłkarzy. Zabrałem im punkty, które mogą się później przydać. Na moją obronę mogę powiedzieć tylko to, że zrobiłem to nieświadomie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, każdy z nas popełnia błędy. Mnie zdarzył się teraz.
- Słowami punktów Jagiellonii jednak pan nie odda. Może honorowym wyjściem byłoby zwrócenie wypłaty za prowadzenie meczu?
- Nie będę tego komentował. Powiem tylko tyle, że pracowałem na boisku przez 90 minut i fakt, nie uniknąłem błędów. To wszystko.
- Zdarzyły się panu wcześniej takie poważne błędy?
- Nie przypominam sobie. Po tym meczu zapytano mnie, czy powinienem zmienić zawód. Odpowiadam więc: nie zrobię tego. To było moje 44. spotkanie w Ekstraklasie, a dopiero pierwszy raz jest o mnie tak głośno z powodu błędów. Nie widzę więc podstaw, by rezygnować.