"Super Express": - Czyli może się tak zdarzyć, że zestawi pan drużynę na mecz i zadzwoni do brata z pytaniem: "Waldek, co o tej jedenastce myślisz?".
Tomasz Fornalik: - Bez przesady. Przecież nie będę przed każdym spotkaniem chwytał za słuchawkę. To byłoby niepoważne. Teraz każdy z nas pracuje na własny rachunek i bierze odpowiedzialność za swoje decyzje. Oczywiście, jeżeli dobro drużyny będzie tego wymagać, a brat znajdzie czas na rozmowę, to wiem, że na pewno nie odmówi mi rady.
- Ciężkie zadanie przed panem. W Chorzowie nazwisko "Fornalik" to synonim sukcesu. Przebić osiągnięcia brata będzie bardzo ciężko, za to zepsuć to, co jest już zrobione, można bardzo łatwo...
- Wiem, w jakim momencie obejmuję zespół. Mam za zadanie utrzymać poziom drużyny. Przejąłem wicemistrzów Polski, więc startuję z bardzo wysokiej półki. Gdybym jednak nie wierzył w siebie, nie zdecydowałbym się na ten krok.
- Podobnie jak starszy o 10 lat Waldemar grał pan w Ruchu na pozycji obrońcy, a potem zdecydował się na pracę trenerską. Brat miał chyba wielki wpływ na wybór pańskiej drogi życiowej?
- Dla każdego młodego chłopaka starszy brat jest wzorem do naśladowania. Oczywiście w domu rozmawialiśmy o futbolu i kibicowałem Waldkowi, ale od małego marzyłem o grze w klubie, bo kochałem piłkę, a nie dlatego, że robił to brat. Podobnie było z Ruchem. Mieszkaliśmy niedaleko stadionu, więc ten wybór wydawał się oczywisty. Po zakończeniu gry też nie oglądałem się na brata. Po prostu uznałem, że chcę być trenerem. Kiedy Waldek objął "Niebieskich", ja już byłem w sztabie szkoleniowym. Nasze powiązania rodzinne nie miały tu nic do rzeczy.
- Nie ma pan dosyć tych ciągłych porównań do znanego brata?
-Nie. Absolutnie mi to nie przeszkadza. Decydując się na objęcie po nim drużyny piłkarskiej, musiałem się z tym liczyć.