„Super Express”: - Traf chciał, że kiedy pan był juniorem KS Stadion Śląski, sam obiekt był w remoncie. A więc nie miał pan okazji potrenować i pograć na jego murawie?
Robert Dadok: - Nie miałem. A przecież każdy z nas marzył, że kiedyś uda nam się tu zagrać. Obiecywano nam, że na ponowne otwarcie Stadionu Śląskiego zorganizowany zostanie międzynarodowy turniej z naszym udziałem. Czekałem na ten moment przez cztery lata i… się nie doczekałem, niestety.
- Ale w końcu marzenie się spełniło!
- Owszem. Wybiegłem w lutym na tę murawę, na ligowy mecz Ruchu z Legią.
- Wrażenie?
- Nie mieliśmy przed tym meczem żadnego treningu na Śląskim, więc kiedy wyszedłem na rozgrzewkę z tunelu, kiedy zobaczyłem pełne trybuny, usłyszałem ten głos trybun, zrobiło to na mnie wrażenie. Można się na tym stadionie poczuć jak piłkarz! Nie ma w kraju zbyt wielu obiektów z taką atmosferą. Myślę, że właśnie z tych względów był to mój najmocniejszy do tej pory mecz pod względem kibicowskim.
- Parę tygodni później te trybuny wykrzyczały pańskie nazwisko podczas meczu z Piastem. Ciary na plecach?
- To prawda. Świetne wydarzenie. Wpisałem się na listę strzelców przy wyniku 0:0, wreszcie mogłem „przedstawić się” kibicom Ruchu na dobre. Długo będę pamiętać, gdy krzyknęli „Dadok”!
- Przed wami największe piłkarskie święto ligowe, nie tylko na Górnym Śląsku. Pan niedawno zamienił Zabrze na Chorzów. Odważnie!
- To nie jest łatwa decyzja; raczej bardzo skomplikowana ze względów kibicowskich. Ale ja podejmowałem ją na podstawie poczucia tego, co jest mi potrzebne w tym momencie przygody z piłką. Chodziło o sportowe kwestie: żeby się rozwijać, być na boisku, a nie patrzeć z boku na grę kolegów. Pomogło mi wielkie zaangażowanie ze strony Ruchu: prezesa, trenera Niedźwiedzia. Dostałem sygnał, że jestem potrzebny. Czuję do teraz to zaufanie, chcę je spłacać na murawie.
- Rozwijanie się jest trudne, gdy stoi się pod ścianą. Może pan i drużyna dać z siebie wszystko, a i tak misja „utrzymanie” może się nie powieść...
- Tak, trzeba było to rozważyć w głowie. Ale dla mnie ważne jest też to, że w tych okolicznościach mam szansę sprawdzić się mentalnie i zrobić progres także w tym aspekcie. Sam się na ten sprawdzian wystawiłem. Wiedziałem, z czym się będę musiał mierzyć, bo już w Mielcu walczyłem z drużyną o utrzymanie. Ważne, że kibice cały czas nas wspierają, a sprawa wciąż jest otwarta. Mamy jeszcze 10 meczów, więc nie wróżmy z fusów. Jeśli się uda, będzie to wielka rzecz. I pewnie feta!
- Hejt to dziś straszna broń. Doświadczył go pan po tej zmianie barw?
- Nie miałem większych przykrości, co najwyżej trochę niefajnych komentarzy w sieci. Ale po przyjściu do Górnika też nie miałem łatwo, więc nauczyłem się radzić sobie z tymi sprawami. A poza tym ja mam szacunek do Górnika za szansę, jaką w Zabrzu otrzymałem. Nigdy na jego temat nie powiedziałem i nie powiem złego słowa, rozstawaliśmy się w dobrych stosunkach. Oddawałem serducho na boisku w Zabrzu, to samo robię w Chorzowie. Jak już idę do jakiegoś klubu, angażuję się w stu procentach. Mam nadzieję, że kibice to zaangażowanie widzą.
- Pochodzi pan z nadgranicznej wioski Punców koło Cieszyna. Komu się tam kibicowało?
- W regionie jest trochę kibiców Ruchu, Górnika i Podbeskidzia. Żeby jednak było ciekawiej, ja mój pierwszy mecz ligowy w roli kibica na trybunach zaliczyłem… w Wodzisławiu, gdzie Odra grała z Lechem. Zabrano nas tam w ramach wyjazdu z gimnazjum w Goleszowie. Na inne stadiony ligowe nie jeździłem, bo jako młody człowiek… specjalnie nie interesowałem się polską piłką. Owszem, chodziłem na mecze Tempa Puńców, ale w necie oglądałem raczej Cristiano Ronaldo i Ronaldinho.
- W trakcie czterech lat w barwach KS Stadion Śląskim miał pan szansę przeprowadzki na Cichą?
- Był moment, w którym proponowano mi przejście do Ruchu, do zespołu Centralnej Ligi Juniorów. Ale miałem 18 lat i chciałem rozwijać się już w gronie seniorów, choćby w rezerwach „Niebieskich”. Ostatecznie przeczekałem jeszcze pół roku w Stadionie Śląskim i poszedłem do GKS-u Bełchatów.
- A zaglądał pan czasem w tym okresie na ligowe mecze Ruchu?
- Wtedy już tak, bo dostawaliśmy bilety na Cichą. I zacząłem pilniej przyglądać się ligowej piłce polskiej.
- Miał pan idola wśród „Niebieskich”?
- Może nie idola; po prostu uważnie patrzyłem na tych, co „robili wiatr” na boisku. Podobał mi się sposób gry Arka Piecha, imponowali mi swym superdoświadczeniem Łukasz Surma i Marek Zieńczuk; potem pojawił się Jarek Niezgoda.
- Skąd pomysł zdjęciowej sesji ślubnej akurat na Stadionie Śląskim?
- Jesienią 2019 byłem piłkarzem Stali Stalowa Wola, gdzie akurat nie było nowoczesnego stadionu. A ja bardzo chciałem mieć element piłkarski na pamiątkę ślubu.
- Trudno było małżonkę namówić na taką lokalizację sesji?
- Nie. Podchwyciła pomysł, bo też żyje sportem. Kasia grała w piłkę ręczną w młodzieżowych grupach i w drugiej drużynie Ruchu.
- A więc dzięki sportowi zostaliście parą?
- Nie. „Zaiskrzyło” na prywatnym spotkaniu, u znajomych na ogródku.
- Na koniec mała prowokacja: ważniejsze były małżeńskie zdjęcia na Śląskim czy debiut ligowy na tej murawie?
- Powiem szczerze, najwyżej będę mieć przechlapane u małżonki (śmiech). Oczywiście dzień ślubu i wesela jest dla mnie najważniejszy w życiu. Ale z tych dwóch momentów, o które pan pyta, bardziej znaczący był jednak pierwszy mecz, a potem pierwszy gol na Stadionie Śląskim, niż sesja ślubna!