Kończę misję delegata UEFA, którą sprawowałem 28 lat. Czternaście lat byłem sędzią. Czas biegnie i są pewne reguły. Po „siedemdziesiątce” nie można tych usług pełnić, choć ja się czuję w pełni sił i myślę, że dałbym radę. Gdybym urodził się sześć tygodni później, to jeszcze dwa lata mógłbym pełnić te funkcję. Bo jest taki regulamin, że w momencie rozpoczęcia dwuletniego sezonu nie można mieć 70 lat. Urodziłem się w maju, a gdybym urodził się 1 lipca, to jeszcze 2 lata byłbym delegatem. Ale nie ma co się obrażać. Mam piękne wspomnienia, jako sędzia i delegat. Setki meczów, stadionów, finały, wielkie turnieje, także te kobiece i juniorskie. Najważniejsi są ludzie, przyjaźnie, kontakty, które do dzisiaj utrzymuję – mówi nam Michał Listkiewicz, dla który ćwierćfinałem Ligi Europy Sevilla - Manchester United zakończył karierę.
– Coś przychodzi na myśl, gdy pada pytanie o ulubiony moment w piłkarskim życiorysie? Choć chyba łatwo się domyślić…
– Uśmiałem się, bo ostatnio w „Milionerach” było pytanie: Który ojciec i syn sędziowali finał mundialu. Były nazwiska: Listkiewicz, Kosecki, Marszałek, Smolarek. Pytanie było za 10 tysięcy! Pan odpowiedział prawidłowo, ale powiedział, że Tomasz to bardzo znany sędzia, a jego syn Michał też daje radę. Miło mi było być w takim gronie, w popularnym teleturnieju.
– Listkiewicze to już postacie kultowe…
– Trochę tak, ale jeśli mówimy o tych meczach, to wiadomo, że powinienem odpowiedzieć: finał mistrzostw świata. Choć bardziej pamiętam półfinał Włochy – Argentyna w Neapolu. Działo się… Mnóstwo podtekstów, wszystko kręciło się wokół Maradony.
– Diego po meczu kopał drzwi, straszył nas mafią. Mówił, że nas wykończą. To chyba takie najbardziej intensywne wspomnienie. Mecz, który mi wyszedł najlepiej to jednak spotkanie Bułgaria – Rumunia w Sofii. Decydujące o tym, kto pojedzie na MŚ 1990. Bułgarzy przegrali z sąsiadami, też było gorąco. Pierwszy raz mi się zdarzyło dostać brawa od kibiców. I to tych przegranych. Wyszedł mi mecz z życia: z Andrzejem Libichem i Wojciechem Rudym. Bardzo przeżyłem wizytę na Wembley, tam byłem jako sędzia liniowy. Stare Wembley to była świątynia. Teraz nowoczesność, można się tam pogubić.
– Ulubione miejsce?
Wszystkie stadiony jakie chciałem chyba zaliczyłem. Sędziowałem jeszcze na obiektach drewnianych… Na przykład w Wrexham w Anglii, który jest teraz popularny [za sprawą właściciela i zarazem aktora z Hollywood Ryana Reynoldsa]. Mój ulubiony stadion, poza Polonią Warszawa, to… Włókniarz Kalisz. Stadion drewniany, sprzed wojny. Latem pachniało taką smołą, żywicą. Tor kolarski, po którym mój kuzyn – pradziad „Jurand” Koszutski, który był olimpijczykiem w latach 20. Nie pamiętam tego, ale mam sentyment. Później stworzył chór Juranda, tuż po wojnie. To była popularna muzyka.
SPRAWDŹ: Po blamażu piłkarze ligowi oddają pieniądze kibicom. „Wiemy, że słowa nie wystarczą”
– Gdzie delegatom się najlepiej pracuje?
– Pełniłem funkcję generalnego koordynatora na MŚ. Obserwatora sędziów, zjeździłem małe wysepki, jeżdżąc na różne imprezy młodzieżowe. Wiem, gdzie na pewno nie pracuje się najlepiej. Sześć tygodni w zapyziałym hotelu w Nigerii, to były mistrzostwa świata do lat 19. Tam nie było bezpiecznie. Nie wrócę tam… Raz w życiu się bałem i to właśnie tam. Jeździliśmy tylko z hotelu na stadion i z powrotem. Nie było nam wolno wychodzić. A przed nami i za nami jeździły wozy wojskowe z karabinem na takim trójnogu, w wozach oczywiście żołnierze. My w kamizelkach kuloodpornych. To było w miejscu etnicznych konfliktów, przy samej granicy. Najprzyjemniejsze wspomnienie to oczywiście spotkanie z Diego Maradoną, gdy był już trenerem reprezentacji Argentyny. W RPA w 2010 roku. W honorowym miejscu wisi koszulka z jego autografem i Leo Messiego, o czym często wspominam. Zaznaczam jednak, że sprzedawać jej na aukcjach nie zamierzam.
– Karierę delegata i udział w wielkiej piłce skończył Pan w Sevilli. Meczem Sevilli z Manchesterem United w Lidze Europy. Jakie to były uczucia?
– Kocham to miasto i byłem wzruszony. Wróciłem po 20 latach, w 2003 roku byłem delegatem podczas finału Pucharu UEFA. Teraz podczas meczu siedziałem koło Sir Alexa Fergusona, który według mnie jest najlepszym menedżerem w historii. Zaraz po panu Kazimierzu Górskim. Przykro było patrzeć, jak SAF wychodził w 75. min, bo już było pozamiatane [Sevilla wygrała 3:0]. United grało strasznie, był mocno przygnębiony. Największą frajdą jest teraz dla mnie, jak syn wraca z meczu i zawsze mnie od kogoś pozdrowi. Miło, że wciąż mnie pamiętają.
– W Polsce po finale w Katarze miałem tak, że już taksówkarze nie chcą ze mną selfie, tylko to ja mam pozdrowić syna. Trochę się denerwuję (śmiech). Od finału mundialu to już nie chodzi o mnie, jestem z Tomka bardzo dumny.
– Najpierw był finał mojego syna, teraz po 42 latach kończę misję w futbolu, ale nie zamierzam odpoczywać. Nosi mnie i jeżdżę na mecze, gdzie tylko mogę. Działam w Bałtyku Gdynia, trochę mnie trzyma ten teqball, choć tutaj stery przekazuję młodszym. Jeszcze jest sprawa PKOl, gdzie staram się być blisko. Nie ma limitu wieku, więc mogę pomagać. Z PZPN mam stały kontakt, muszę przyznać, że prezes Kulesza mnie docenia i zaprasza. Miałem być w Pradze, ale może zaproszą do Mołdawii. Nie łowię ryb, jak Grzegorz Lato, który odsunął się od piłki, tylko chcę być przy piłce.
– O Węgry chciałem zapytać…
– Boli mnie trochę, że na tych Węgrach się wyżywamy. Przez politykę. Wszystkim tłumaczę, że Węgry to nie Viktor Orban i nie można uogólniać. Czytam, że ta sympatia do Węgrów opadła. Niestety tak to jest. Węgrzy to wspaniali ludzie, a polityka rządzi się swoimi prawami. Znam premiera Orbana, wiem, że stawia na pierwszym miejscu swój kraj i jego podejście jest egoistyczne. Prawda jest gdzieś po środku. Tak jak Białorusini. Wiemy, kim jest Łukaszenka, ale na Białorusi mam wielu przyjaciół i też mi jest ich szkoda. Byłem w zeszłym roku na meczu w Turcji, na ten mecz wybierał się też mój przyjaciel Olek, obserwator z Białorusi. Musiał się nieźle namęczyć. Trzy dni jechał. Nikt tam mu nie dał żadnych pieniędzy. Nie zapłacono mu z góry, bo pieniądze przejmie reżim. UEFA mu nie przelewała, bo wie, że to do niego nie trafi. Tak kocha piłkę, że dopłaca. Jechał autobusem, z handlarzami, do Wilna. Potem do Warszawy. Jak mnie zobaczył w Polsce, to się popłakał. Przyjaźnie z piłki, to jak szkolne przyjaźnie.
– Są przyjaźnie, są też inni wielcy, których spotkałem. Pele, Eusébio. Z tym drugim miałem okazję wypić butelkę whisky. Tutaj w Polsce na Narodowym podczas Euro 2012. Mecz stawał się nudny, więc podszedłem do niego. Zapytał: i jak ci się podoba? Odpowiedziałem, że słabo. Podszedłem, by poprosić o zdjęcie, a on zaprosił do loży. „To zamów co trzeba i posiedzimy” – usłyszałem. Przegadaliśmy miło całą drugą połowę.
– Poznałem oczywiście też ludzi z węgierskiej złotej jedenastki. Sándora Kocsisa, Buzanskiego, Józsefa Bozsika, Ferenca Puskasa. Cieszą mnie relacje również z polskimi legendami: Lato, Tomaszewski, Boniek, Szarmach. Miałem wielką przyjemność dobrze znać Włodka Smolarka. Również Władysława Szczepaniaka, który grał przed i po wojnie, jako jedyny. Gerard Cieślik i oczywiście Pan Kazimierz Górski.
– Odwieczne pytanie zawsze brzmi: co robi w zasadzie delegat Listkiewicz na tych wielkich meczach?
– Trzeba sprawdzić stadion, czyli wszystkie jego pomieszczenia: medyczne itd. Cała infrastruktura, czyli jak wejdą kibice. Trzeba pilnować, by to działało. Sprawdzić, czy służby medyczne mają wszystko, co trzeba. Kontrolować policję, straż pożarną. Trzeba być na treningu i sprawdzić stan płyty boiska. Wszystko raportować. Jak są jakieś banery niedozwolone itd. Mądry delegat się nie będzie przepychał, tylko robił zdjęcia i wysyłał do UEFA. Ona wyciąga już konsekwencje. Liga Mistrzów jest najłatwiejsza, wszystko jest ułożone. Z UEFA zawsze jest ok. 20 osób. Tiry ze sprzętem. Delegat przychodzi na gotowe. Teraz w Sevilli była Liga Europy, ale standardy Ligi Mistrzów. Tam Venue Directorem jest Kamila Wiktor, Polka, która była dyrektorem biura u prezesa Bońka wiele lat. Ona jest profesjonalistką. W wielu klubach hiszpańskich działała. Przywiozłem jej tylko czekoladki i powiedziałem, że nie będę się wtrącał. Najgorzej jest na początku sezonu, gdy pojedzie się do klubu, który jest po raz pierwszy w pucharach. Zdarzają się rachityczne stadiony. Miałem np. przygodę w Albanii w Szkodrze, że były tylko dwa „Toitoie”, gdzie przepisy wymagają jednej łazienki na 100 osób. Pokazali mi zarośla pobliskie, że tam panowie, kobiety do Toitoia.
– Największą przyjemnością były mini-turnieje juniorskie. Nawet byłem w Portugalii niedawno. Trochę sielskie klimaty w mniejszych miejscowościach. Futbol trochę inny niż ten wielki, zawodowy. Pamiętam nasze ME do lat 19 w 2006, w Swarzędzu trzeba było w dwa miesiące dach zbudować. Gdy był mecz kadry U-21 z San Marino w Chęcinach, to trzeba było zrobić prowizoryczny daszek i żeby… zatrzymać krowy z pobliskiego pastwiska. Musiałem negocjować z właścicielem, by na czas meczu krowy w oborze zatrzymał (śmiech).
– Na początku pracy delegata człowiek był zestresowany. Raz na MŚ we Francji miałem problem, gdzie odpowiadałem za stadion w Lyonie. Kibice Iranu przed meczem z USA, chyba z dwa tysiące osób, pokazali się w koszulkach opozycjonisty. Bardzo politycznie trudny mecz zresztą. Policja nie mogła kazać im się rozbierać, nie miała takiego prawa. Zorganizowaliśmy, w porozumienia z FIFA, że oni wejdą na mecz, ale tamta trybuna będzie wyjęta z transmisji. Na Białorusi miałem to samo. Kibice z Cypru wywiesili transparent antyturecki, że Cypr jest grecki. Coś takiego. UEFA powiedziała, że mogę robić co chcę, ale tego nie może być w telewizji. Poszedłem do reżysera ekipy, który powiedział mi, że banneru nie pokaże, ale potrzebuje litra wódki. Pobiegłem po dwa litry. Kamerzyści dostali też po pół litra i ani sekundy nie było widać sektora. DELEGAT MUSI BYĆ ELASTYCZNY.
– Było przyjemnie, jak się natrafiło na Polaka. Pamiętam, jak Bayern miał grać w Rostowie. Pogoda beznadziejna, temperatura na minusie. Robert Lewandowski mówi: Panie Michale, może Pan wszystko, może to odwołajmy… Odpowiedziałem, że po co ci Lewy siedzieć tutaj i czekać na lepszą pogodę. Pamiętam, jak jeszcze byłem sędzią i prowadziłem mecz HSV Jana Furtoka. Powiedział do mnie: Panie Michale, prezes HSV powiedział, że mam skrzynkę szampana jak strzelę gola. Mówię mu: no to strzel! Grali chyba Djurgarden. Wynik już ustalony w zasadzie ustalony, piłka leci do pustej bramki, a Janek Furtok dobił ją już minimalnie za linią. Ofiarnie wślizgiem dobił. Powiedziałem, że… gol dla Furtoka! Prezes nie dowierzał. Załatwiłem sobie „szampanika” z Jankiem, a reszta skrzynki dla niego.
– Raz prowadziłem mecz Galatasaray. Wielka przepychanka, z sześciu chłopa się biło. Wtedy UEFA nakazywała przerywać awantury natychmiast, wyrzucając – trochę na chybił trafił – po jednym z drużyny. Trzymam już czerwoną kartkę i słyszę: Panie Michale, to ja Roman! Kosecki subtelnie paluszkiem pokazał kolegę obok z drużyny. I kolega wyleciał. „Kosa” w sumie nie był winien, ale prawie dostał ode mnie czerwoną kartkę.
Cóż, piękna przygoda się skończyła…