„Super Express”: - Za panem intensywne – pewnie najintensywniejsze w całej przygodzie z piłką - 10 miesięcy. Regularna gra w Bundeslidze, mundial... Jak bardzo zmienił się w tym czasie Jakub Kamiński?
Jakub Kamiński: - Bardzo. Do końca rozgrywek ligowych zostały cztery spotkania, rozegranych mam już 27. I patrzę na ten dorobek z wielkim zadowoleniem. Wchodziłem do szatni Wolfsburga – klubu aspirującego przecież do pierwszej piątki Bundesligi – jako dwudziestolatek. Nowe środowisko, nowy kraj, nowy język… A jednak wywalczyłem sobie miejsce w składzie, co łatwe i oczywiste wcale nie było. Trzeba było cierpliwości, trzeba było pokazania swych umiejętności, żeby zyskać zaufanie trenera Niko Kovaca. Tak się stało, i z tego jestem bardzo dumny! Ostatnio zagrałem parę meczów w całości, przeciwko Bochum – 80 minut. To nie są oczywiste sprawy w przypadku skrzydłowego w tak intensywnej lidze.
- Pamiętam, że zawsze miał pan ambicję, aby nieco lepsze były „liczby”: bramki, asysty. Jak dziś na to patrzy?
- Oczywiście mogłyby być lepsze, ale myślę, że dużo daję zespołowi, dużo i intensywnie dla niego pracuję. Trener Kovac i chłopaki w zespole to doceniają. Kiedy strzelam bramkę – jak niedawno z Bochum – naprawdę szczerze gratulują, bo wiedzą, że na to zapracowałem i zasłużyłem.
- W którym elemencie – pańskim zdaniem – rozwinął się pan najbardziej?
- Nie tylko ja, ale i każdy ze znajomych, który mnie ogląda, podkreśla postęp w zakresie dyscypliny taktycznej w grze defensywnej. „Mądre zachowania” – ja bym to tak określił. Bardzo mocno nad tym pracowałem. Ale że muszę również robić swoją robotę w przodzie, przygotowanie stricte fizyczne, biegowe – sam je tutaj w Niemczech wypracowałem – jest na bardzo wysokim poziomie. W klubie mówią o mnie „Maszyna”!
- Dlaczego?
- Bo statystyki biegowe po każdym meczu mam zazwyczaj jedne z najlepszych w zespole. Wszyscy w drużynie wiedzą, że intensywnie nad tym aspektem fizycznym pracowałem i wciąż pracuję.
- A co można jeszcze poprawić?
- Wszystko! Ale przede wszystkim te liczby, o których mówiliśmy. Żałuję paru sytuacji boiskowych, w których mogłem być bardziej skoncentrowany, mogłem zachować się lepiej, i tych bramek byłoby więcej. Asyst zresztą też, choć tu już mój wpływ na to, jak ktoś zakończy akcję po moim podaniu, jest mniejszy. Jednak nie frustruję się tym, nie załamuję się; jak na pierwszy sezon, tych meczów jest naprawdę dużo. Bardzo liczę na to, że w przyszłym sezonie spotkań będzie co najmniej tyle samo, a goli i asyst – więcej. Dużo więcej.
- No i pewnie najważniejsze, by doszły do tego mecze pucharowe. Wciąż wierzycie, że się uda?
- Oczywiście. Nawet 7. miejsce może dać nam Ligę Konferencji Europy, jeśli ktoś z czołowej szóstki Bundesligi zdobędzie Puchar Niemiec.
- W niedzielę czeka was starcie z Borussią Dortmund. Zawsze był pan zafascynowany Kubą Błaszczykowskim; stąd m.in. wybór „16” na koszulkę w Wolfsburgu. Teraz jednak może pan – golem, dobrym występem, zwycięstwem VfL – pokrzyżować szanse żółto-czarnych w walce o mistrzostwo Niemiec. Emocjonalna huśtawka?
- To prawda, jako dzieciak mocno trzymałem kciuki za BVB, kiedy grała w jej szeregach polska trójka. Dziś mam dobrego znajomego w Dortmundzie, który czasami wpada i na nasze mecze, i bardzo uważnie śledzi moją grę. Rozmawialiśmy ostatnio i – w żartach oczywiście – poprosił, bym na mecz z Borussią trochę obniżył loty, bo Borussia musi mieć mistrza. Pośmialiśmy się wspólnie, ale oczywiście czekam z niecierpliwością na ten mecz. Większość chłopaków w szatni powtarza, że stadion w Dortmundzie zapewnia jedną z najlepszych scenerii meczowych w Bundeslidze. 80 tysięcy ludzi na trybunach, ponoć niesamowita atmosfera… U siebie udało się wygrać, po raz pierwszy od ośmiu lat. Liczę, że w rewanżu też uda się osiągnąć dobry wynik.
- Kiedy na początku roku rozmawialiśmy o pańskich ambicjach kadrowych, powiedział pan: „Chcę stanowić o sile reprezentacji”. W tym kontekście miejsce na ławce rezerwowych w meczu w Pradze było zimnym prysznicem?
- Troszkę tak. Wiedziałem, że przed tym meczem każdy z powołanych ma u nowego selekcjonera czystą kartę, a więc okazję do udowodnienia, że może wiele dać drużynie. Wiadomo, co się stało w Pradze: mecz nam zupełnie nie wyszedł, nie był dobry i słusznie spadła na nas wszystkich fala krytyki. Dla mnie ważne było natomiast to, że po nim trener Fernando Santos mi zaufał, że dostałem pełne 90 minut w spotkaniu z Albanią. Liczę, że po tym występie dostanę kolejne zaufanie od selekcjonera w meczach czerwcowych. Wciąż jestem przekonany, że mogę dać dużo tej reprezentacji. Jeżeli znów dostanę szansę, zrobię wszystko, by ją wykorzystać.
- I znów trzeba by chyba zapytać o „liczby”. Zaklął pan w głębi ducha, gdy w meczu z Albanią po pańskim strzale piłka trafiła w słupek, a nie do siatki?
- No… trochę mnie to zezłościło. Fajnie przyjąłem piłkę – co było kluczowe w tej akcji, dobrze uderzyłem i widziałem, że ona się „dokręcała” do bramki. Więc mogła się odbić od tego słupka i wpaść do siatki. Niestety nie wpadła, więc parę mocnych słów przez głowę przeleciało! Na szczęście Karol znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i skutecznie dobił. Potwierdził tym samym, że jest prawdziwym lisem pola karnego.
- Ma pan wrażenie, że występem w Warszawie dał pan selekcjonerowi mocny argument, by scenariusz praski – Kamiński na ławie – już się nie powtórzył?
- Wiedziałem dokładnie, jakie są moje zadania na boisku; co muszę zrobić, by na to zaufanie zapracować, zrobić dobre wrażenie. Mam nadzieję, że się udało; że trener Santos już wie dokładnie, czego może się po mnie spodziewać. Muszę jednak w każdym meczu w końcówce Bundesligi potwierdzać dobrą formę. A potem przenieść ją również na reprezentację.
- Po marcowym zgrupowaniu mówił pan publicznie o swych wrażeniach, używając słowa „rygor” w kontekście wprowadzonych przez nowego selekcjonera zmian w kadrze. Co pan miał na myśli?
- Trener Santos zrobił odprawę i nakreślił zasady panujące na zgrupowaniu. Jasno też wytyczył granice: o czym możemy z nim rozmawiać i dyskutować, jeżeli coś na nie pasuje, a co dla niego takiej dyskusji absolutnie nie podlega. Selekcjoner ma swoje spojrzenie na sposób funkcjonowania kadry. I to jest – moim zdaniem – bardzo ważne, by wszystko było poukładane według jasno określonych zasad. Ja w każdym razie takie jasne sytuacje lubię, bo wtedy – moim zdaniem – drużyna lepiej funkcjonuje także na boisku. Mnie te zasady odpowiadają i liczę na to, że innym również.
- Zostało panu z jego słów coś szczególnego w pamięci?
- Może to, że całą odpowiedzialność za wyniki bierze na siebie. To bardzo odważne, ale też świadczące o tym, że po prostu w stu procentach ufa swoim zawodnikom. Dla mnie osobiście to bardzo ważne – wiedzieć, że trener zawsze będzie stać za nami.
- A ogólne wrażenie na temat Fernando Santosa po tym pierwszym kontakcie?
- Oczywiście wiedziałem, że jest bardzo doświadczonym trenerem, że pracował z Grekami i Portugalczykami, że tych drugich doprowadził do tytułu mistrzów Europy. Natomiast w ciągu tego tygodnia przekonałem się, że o ile niektórzy trenerzy klubowi starają się być selekcjonerami, o tyle Fernando Santos tym selekcjonerem po prostu jest! Dlatego jestem pewien, że już teraz wie o nas zdecydowanie więcej i że Praga już się w naszej grze nie powtórzy.
- I na koniec – zupełnie z innej beczki. Oglądał pan mecz Lecha we Florencji?
- Oczywiście! Kiedy „Sobi” [Artur Sobiech – dop. red.] strzelił na 3:0, wstałem i ruszyłem do telewizora, ciesząc się „przez ekran” z chłopakami. Szkoda, że Fiorentina wykorzystała poznańskie błędy w końcówce, bo półfinał Ligi Konferencji był w zasięgu Lecha.
- Nie zakłuło serducho z zazdrości: „czemu mnie tam nie ma”?
- Szczerze? W głębi duszy momentami było mi szkoda, że nie biorę udziału w tej pucharowej przygodzie. Naprawdę z przyjemnością patrzyło się na mecze Lecha i na kolegów, z którymi jeszcze niedawno kopałem piłkę. Wiedziałem, że stać ich na taki sezon na międzynarodowej arenie, a awans w rankingu UEFA z 208. na 83. miejsce to ogromny skok i wielka sprawa. Liczę na to, że Lech będzie tak funkcjonował i w kolejnych sezonach. Bo nie powinno to być zdarzenie incydentalne; Kolejorza stać na to, by co roku tak się prezentować w pucharach.
- Dziś już wiadomo, że z Poznania w świat rusza Michał Skóraś, niejako pański następca w Lechu. Uda mu się przygoda w Belgii?
- Jestem wielkim fanem Michała. Wiedziałem, że – jeśli tylko będzie zdrowy – ten kończący się sezon będzie należeć do niego. Że będzie megasilną osobą w zespole, że zrobi megaliczby i że transfer zagraniczny przyjdzie. Club Brugge to bardzo fajny wybór dla ofensywnego gracza, a z Belgii niejeden zawodnik wybijał się już do czołowych klubów czołowych lig europejskich. Liczę na to, że sobie poradzi. Będę mu mocno kibicować.
- No i to też potwierdzenie, że warto inwestować w akademię?
- Oczywiście. Za trenera Dariusza Żurawia połowę składu pierwszej drużyny stanowili wychowankowie akademii. Nie ma przypadku w tym, że co roku Lech wysyła w świat zawodnika, za którego ktoś z Zachodu płaci niemałe pieniądze. Nowy internat, nowy skills.lab, który mają nieliczne kluby... Kolejni zawodnicy wychowani w akademii już wkrótce będą stanowić o sile Lecha, potem zagranicznych klubów, no i oczywiście reprezentacji.