Bramkę dla Biało-czerwonych zdobył Domarski w 57. min meczu. Anglicy potrafili wyrównać, ale remis premiował podopiecznych Kazimierza Górskiego awansem do finałów mistrzostw świata. Domarski w 17. występach w reprezentacji strzelił tylko dwa gole, a ten na stadionie Wembley miał tak wielkie znaczenie, że znalazł się na liście 50. najważniejszych goli w historii piłki nożnej według dziennika „The Times”.
"Super Express": - 17 października to chyba szczególny dzień dla pana. Porównywalny do dnia urodzin?
Jan Domarski: - Może nie aż tak ważny, jak urodziny, ale nie będę owijał w bawełnę, że liczba 17 mi się podoba. Zresztą już od 1 października puszczam sobie na wideo tę akcje i kończę gdzieś 21. dnia tego miesiąca, żeby być na bieżąco i nie pominąć żadnego szczegółu. Nie żartuję.
- A ja się nie dziwię, bo gol z Anglią na Wembley znalazł się na liście 50. najważniejszych w historii światowej piłki.
- Cieszę się, że strzeliłem tego gola, a również z tego, że zostałem zapisany trwałymi i grubymi literami w historii. Tego nikt nie wymaże. Po 50. latach ciągle żyjemy tą bramką. Gdyby nie gol i remis na Wembley, to Grzesiu Lato nie zostałby rok później królem strzelców MŚ, Kaziu Deyna nie byłby trzecim piłkarzem na świecie. To miało przełożenie na inne sprawy. Choćby takie, że Robert Gadocha jako pierwszy Polak mógł wyjechać i grać za granicą.
Gorąco wokół trenera naszych rywali w eliminacjach do Euro. Czy dotrwa do meczu z Polską?
- Gdyby nie szybkość Grzegorza Laty, który popędził po skrzydle, tego gola mogłoby nie być. Jak pan na to patrzy?
- Ale czemu nie? Ja też byłem szybki, bo musiałem dogonić jego i piłkę podaną do mnie. Nie tylko Grzesiek zasłużył się przy tym golu, ale i Henio Kasperczak czy Robert Gadocha oraz... Peter Shilton, który przepuścił strzał. Akcja była wiązana. Grzesiu też strzelał gole z moich podań, więc musiał się kiedyś odwdzięczyć.
- Dużo było o nieprzychylnym przyjęciu naszej drużyny przez 100 tysięcy kibiców na Wembley. Czy rywale zgodnie z funkcjonującym powiedzeniem o angielskich dżentelmenach, byli takimi po spotkaniu? Pogratulowali wam?
- Przed meczem z nami, grali towarzysko na Wembley z Austrią i wygrali aż 7:0. Angielskie media i kibice liczyli na to, że może wynik powtórzy się także w starciu z nami. Na pewno byli pewni awansu do MŚ, więc było u nich rozczarowanie. Widzieliśmy to po meczu. Chcieliśmy wymienić z nimi koszulkami, ale nie zgodzili się. Nie przyszli na wspólną kolację, więc tego wieczora na pewno nie byli dżentelmenami.
- Odwiedził pan kiedykolwiek później stadion Wembley?
- Nie byłem na starym stadionie. Miałem okazję być na nowym Wembley. Miało to miejsce przy okazji meczu z Anglią, gdy naszą reprezentację prowadził Paulo Sousa. Nie mogłem zejść na murawę, bo siedziałem bardzo wysoko, ale wróciła pamięć wydarzeń z października 1973 roku. Były to przyjemne chwile. Czuję się młodszy, gdy zawsze wspominam tamten mecz.
- Dlaczego nie zachowała się pana koszulka z tego meczu?
- Mieliśmy takie stroje, że orzełki „płakały”, gdy schodziliśmy do szatni. Tego wieczoru była rosa, trochę padał deszcz, więc nasze koszulki puściły farbę. Gdybyśmy mieli jakieś markowe, jak Anglicy, to może i wymieniliby się z nami. Gdy wróciłem do domu i włożyłem ją do pralki, to po wyjęciu była dobra na niemowlaka. Nie miałem po co ją zostawiać.
- Może należało wziąć piłkę na pamiątkę?
- Ale strzeliłem tylko jednego gola, a nie hat tricka, po którym piłkarze zabierają piłkę ze sobą. Dlatego równie dobrze tamtą piłkę mógł zabrać Anglik, który strzelił gola. W tamtych latach nie było zwyczaju zabierania piłki po meczu. Nawet w sytuacji, gdy był on dla kogoś wyjątkowo udany.