Piotr Świerczewski

i

Autor: WOJTEK RZAZEWSKI / SUPER EXPRESS Piotr Świerczewski

Podróże przez polskie mundiale

Piotr Świerczewski gorzko o wyprawie po Puchar Świata do Korei Południowej. „Pływaliśmy, zamiast grać w piłkę”

2022-12-03 6:30

W niedzielne popołudnie (godz. 16.00) Biało-Czerwoni zagrają z Francją w 1/8 finału katarskiego mundialu. To będzie pierwszy występ polskich piłkarzy na tym etapie turnieju od 36 lat. Żadna z wcześniejszych wypraw Polaków na mistrzostwa świata w XXI wieku nie przyniosła im satysfakcji w postaci wyjścia z grupy. A przecież w 2002 roku – co przypomina Piotr Świerczewski w rozmowie z „Super Expressem” - oczekiwania kibiców i samych zawodników sięgały... nawet ostatecznego triumfu!

Piotr Świerczewski to jeden ze srebrnych medalistów igrzysk w Barcelonie'92. Spora grupa tych, którzy stanęli wtedy na podium, przez kolejną dekadę dobijała się do pierwszej reprezentacji, a wraz z nią – do wielkich turniejów. Marzyło się wtedy olimpijczykom nawiązanie do sukcesów Grzegorza Laty w 1974 roku w RFN, Zbigniewa Bońka w 1982 roku w Hiszpanii czy choćby Waldemara Matysika w 1986 roku w Meksyku. Jak się jednak okazało, dopiero w 2002 roku pokolenie „Świra” - uzupełnione o kilka młodszych twarzy – dopchało się się do mundialowego towarzystwa. Z Dalekiego Wschodu ekipa przywiozła jednak tylko gorycz...

„Super Express”: - Słuchając wcześniejszych opowieści o pańskiej karierze, nie sposób uciec od wrażenia, że.. trudno panu zhierarchizować wielkie turnieje z pańskim udziałem, czyli igrzyska i mundial. Prawda to?

Piotr Świerczewski: - Olimpiada ma swój klimat. Multidyscyplinarna impreza, wspólna wioska, wiele gwiazd sportu, z którymi się mijasz na co dzień spotykanych...

- … no a pan na dodatek przywiózł jeszcze medal, który do dziś daje panu bonus w postaci olimpijskiej renty.

- To prawda. Ale futbol na igrzyskach pachnie głównie młodzieżą, ze względu na ograniczenia wiekowe. Tymczasem mistrzostwa świata to impreza prestiżowa, dla najlepszych z najlepszych. Więc to, że wywalczyłem sobie prawo gry w Korei, i że potem na mundial pojechałem, to dla mnie strasznie ważna rzecz.

- W roku koreańskiego mundialu mijało 10 lat od sukcesu w Barcelonie, a pan właśnie przekraczał trzydziestkę. Wierzył pan – po niepowodzeniach w eliminacjach MŚ'94 i MŚ'98 – że jeszcze pant tę „strasznie ważną rzecz” osiągnie?

- Uwierzyłem po losowaniu grup eliminacyjnych. Owszem, Norwegia miała swój „złoty okres”, Ukraina też była notowana wyżej od nas, ale... to jednak nie byli rywale na miarę Anglii czy Włoch, na których wpadaliśmy we wcześniejszych kwalifikacjach. A poza tym... głupio by chyba brzmiało, gdybym powiedział, że nie wierzyłem.

- Lecąc do Korei, nie znał pan atmosfery mistrzostw, nie wiedział, „czym to się je”. Jakie było pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu?

- Grałem wcześniej przez rok w Japonii, więc zdążyłem nieco poznać mentalność Azjatów z Dalekiego Wschodu. Nakazuje im ona wszystko robić perfekcyjnie – i taki był ten mundialu od strony organizacyjnej. Oczywiście pewnych rzeczy nie rozumieliśmy: na przykład tego, czemu witają nas Koreańczycy ubrani w koszulki z orzełkiem, z twarzami pomalowanymi na biało-czerwono. Dziwimy się, że w Katarze gospodarze „wynajęli” ludzi do noszenia barw różnych drużyn uczestniczących w turnieju. Ale mam wrażenie, że już 20 lat wcześniej ktoś też poprzebierał miejscowych w polskie stroje i kazał im skakać przy autokarze... Żaden z nich nie mówił ani słowa po polsku, pewnie nawet nie wiedzieli, gdzie ten kraj leży, ale witali nas gorąco. Patrzyliśmy na tych „przebierańców” ze zdziwieniem, ale... było to sympatyczne.

- Pod hotel też przychodzili i budzili w nocy śpiewami?

- Nie, bo nasz ośrodek był mocno strzeżony. Ochrona przy wjeździe, wszechobecni tajniacy wewnątrz i jeszcze strzelcy wyborowi na dachach. Nasza ekipa – ze sztabem szkoleniowym i medycznym oraz kucharzami – liczyła trzydzieści kilka osób, ale w samym ośrodku „skakało” wokół nas może ze stu Koreańczyków!

- Owo zamknięcie ośrodka działało to też w drugą stronę?

- Tak. Opuszczaliśmy go tylko w eskorcie policji i tajniaków. Nie było możliwości swobodnego wyjścia na spacer po mieście czy skoczenia na symboliczne piwko. Starano się natomiast, by na miejscu, w hotelu, zapewnić nam jak najwięcej atrakcji. Baseny, stoły do pingponga, bilard... Ale i tak pewnie najczęściej grywaliśmy w karty.

- Poker?

- Poker, czasem makao...

- Ale i tak chyba czasem się nudziliście, skoro mieliście czas na czytanie artykułów w polskich mediach i całkiem poważny konflikt z dziennikarzami?

- Mam wrażenie, że ówcześni dziennikarze... zwyczajnie nie dorośli do swoich ról, mentalnie tkwili jeszcze w komunie. Zajmowali się niekoniecznie sportem, a raczej wszystkim wokół. A już najbardziej wypominano nam udział w reklamach. Ja grałem od wielu lat za granicą. Widziałem wielkie pieniądze, zarabiane we Francji przez piłkarzy właśnie na reklamach. Tymczasem w Polsce to było dopiero początkujące zjawisko, któremu – zupełnie niepotrzebnie – poświęcano zdecydowanie za dużo miejsca.

- Dużo dyskutowano też o premiach, które mieliście otrzymać za konkretne wyniki na mundialu. To też była pewna nowość, bo 16 czy 20 lat wcześniej reprezentanci jechali na mistrzostwa świata bez wynegocjowanych nagród.

- Ówczesny wiceprezes PZPN Zbigniew Boniek wprowadzał nowe standardy, zachodni tok myślenia.

- Negocjacje z nim były trudne?

- Nie, bo jako były piłkarz wiedział, jak to się odbywa i o czym rozmawiamy. Padła propozycja ze strony związku, myśmy oczywiście chcieli więcej – i w końcu gdzieś się nasze stanowiska spotkały. Dogadaliśmy się.

- Ale obecności Tomasza Iwana w kadrze już się radzie drużyny nie udało przeforsować. I atmosfera w grupie siadła...

- Nie sprowadzajmy wagi jego nieobecności tylko do zwarzenia atmosfery w zespole, bo przecież nie chodzi o to, że miał opowiedzieć kawał, by było wesoło – choć prawda jest taka, że zawsze miał cięty żart i potrafił znaleźć odpowiednie do danej sytuacji słowo. Ale Tomek przede wszystkim był dobrym piłkarzem i – nawet mając kłopoty z grą w klubie – przyczynił się do naszego awansu na mundial. Mnie wydawało się więc, że na ten wyjazd zasłużył. Trener zdecydował inaczej i... rzeczywiście trochę głupio się zrobiło.

- Głupio się też zrobiło z powodu... klimatu. To prawda?

- Wybrano dla nas ośrodek położony w zupełnie innej strefie, niż Pusan, w którym graliśmy z Koreą. To był fatalny wybór. Już w przeddzień spotkania, kiedy mieliśmy na arenie meczu oficjalny trening, czuliśmy fatalne zmęczenie. Trudno było – ze względu na wielką wilgotność, której nie było w Daejeon – oddychać. 24 godziny nie wystarczyły na aklimatyzację i w trakcie spotkania nogi nie chciały nas nieść. Nie daliśmy Koreańczykom rady fizycznie, sił starczyło na dwadzieścia – całkiem niezłych – minut. Potem było już tylko gorzej w tym meczu, a jeszcze czuliśmy, że sędzia pomagał Koreańczykom.

- I jeszcze ta Edyta Górniak z jej „ekskluzywną” wersją Mazurka Dąbrowskiego. To wam też zabrało animusz, jak wtedy pisano?

- Bzdura. Wersja hymnu może była i dziwna, słyszałem ją pierwszy i ostatni raz, ale... co to miało wspólnego z grą? Nie przesadzajmy...

- I z taktyką „przestrzeliliśmy”. Mówił pan bezpośrednio po meczu, że jako środkowy pomocnik tylko przyglądał się pan piłkom latającym panu nad głową od naszego bramkarza do linii ataku...

- Jakoś wydawało się nam, że ci Koreańczycy niscy są i łatwo będzie z nimi „główki” wygrywać. A tu się okazało, że to chłopy rosłe prawie jak my, i do tego skoczni, świetnie głową grający. Plan się nie udał, siły – jak mówiłem – zaczęły uciekać i w II połowie, zamiast grać w piłkę, już tylko „pływaliśmy” czekając na to, kiedy ten mecz się skończy, żeby nas nie pokarali jeszcze mocniej...

- Z Portugalią już tego braku sił nie odczuwaliście?

- Nie. Fizycznie było lepiej, więc nie można powiedzieć, że zostały zawalone całe przygotowania. Na dodatek – czując zażenowanie porażką z gospodarzami – była w nas sportowa złość. Sęk w tym, że przegraliśmy pierwsze spotkanie, co determinowało przygotowania i taktykę na drugi mecz. Zamiast nastawiać się na naszą ukochaną polską kontrę, musieliśmy prowadzić atak pozycyjny, a gole z szybkich wyjść strzelali Portugalczycy.

- „Piotrek, zawaliłeś imprezę życia” - przeleciała panu przez głowę taka myśl po końcowym gwizdku?

- Oczekiwania miałem większe. Wierzyłem, że Koreańczyków pokonamy, że Amerykanie są słabsi... Ale przypadkowych drużyn na mundialu nie ma, a nam – również w tych różnych deklaracjach, składanych przed mistrzostwami – trochę brakowało doświadczenia i rozeznania sytuacji. Wynikało to z naszej 16-letniej nieobecności na wielkich turniejach. A w tym czasie świat – również ten piłkarski – zmienił się bardzo.

- Mecz z USA – jako kartkowicz – oglądał pan z trybun? W jakim nastroju?

- Na ławce siedziałem. A nastrój? Był żal – że właśnie się żegnamy, że tak naprawdę wynik meczu dla naszych losów nie ma znaczenia. Ale – po pierwsze – ani teraz nie mamy drużyny na medal mistrzostw świata, ani nie mieliśmy jej 20 lat temu. A po drugie - trochę radości chłopaki nam w meczu z USA sprawiły zwycięstwem. Człowiek miał z tyłu głowy, że Polska wciąż nas ogląda, więc chcieliśmy pokazać, że nie jesteśmy ostatnimi patałachami... To się udało, a potwierdzeniem tego było przywitanie w Warszawie. Naprawdę zaskoczyła nas duża liczba kibiców, która pojawiła się na lotnisku.

QUIZ. Największe wpadki Polski na mundialach. Znasz niechlubną historię naszej kadry?

Pytanie 1 z 10
W meczu z Japonią w 2018 roku Polacy zasłynęli z?
Rzecznik PZPN po awansie do 1/8 finału MŚ
Najnowsze