Dla Matysika był to już drugi turniej finałowy; cztery lata wcześniej, również pod skrzydłami Antoniego Piechniczka, nasza drużyna wywalczyła trzecie miejsce w świecie. W Kraju Azteków szczytem możliwości okazała się czołowa szesnastka globu, choć pamiętać warto, że drogę do niej otwarło nam zwycięstwo z Portugalią!
„Super Express”: - Cztery lata po trzecim miejscu na mundialu w Hiszpanii, pojechał pan na swoje drugie mistrzostwa świata. W Meksyku byliśmy jednak bardzo daleko od powtórzenia sukcesu. Dlaczego?
Waldemar Matysik: - Przygotowania były prawie takie same, bo przecież kadrę prowadził ten sam trener – zakochany w Wiśle, gdzie po raz kolejny się spotkaliśmy i szlifowaliśmy formę. W 1982 mieliśmy kilku zawodników z doświadczeniami z poprzednich mundiali: Grzegorza Latę, Władysława Żmudę. Trochę łatwiej w tej sytuacji odnaleźć się było tym, co jechali na turniej po raz pierwszy. Przede wszystkim jednak byliśmy drużyną głodną sukcesu; taką, która chciała coś osiągnąć. Do Meksyku też pojechali piłkarze „ograni” w Hiszpanii: Włodek Smolarek, Zbyszek Boniek, Józek Młynarczyk, ja... Ale już nie byliśmy drużyną.
– Co to znaczy?
– W Hiszpanii wszyscy – niezależnie od tego, czy grali, czy siedzieli na ławce – chcieli tego samego: zwycięstwa. Mimo ciężkiego początku, właśnie dzięki też żądzy sukcesu w każdym z nas, nabraliśmy odwagi, werwy. Cztery lata później takiej atmosfery brakowało.
– Ale przecież turniej zaczęliście lepiej niż w 1982. Remis z Marokiem może nie był szczytem marzeń, ale wygraną z Portugalią – medalistą mistrzostw Europy – trzeba było nazwać sukcesem. Więc czemu nie było tej atmosfery?
– Bo wszyscy, którzy siedzieli na ławce rezerwowych, wypatrywali tylko okazji, żeby wskoczyć do składu. Każdy chciał grać – co nie jest niczym złym. Zła jest natomiast niezdrowa rywalizacja. W Hiszpanii rezerwowi też rwali się do gry, ale interes drużyny był na pierwszym miejscu. A w Meksyku – już niekoniecznie. Mieliśmy – moim zdaniem – ekipę nawet lepszą technicznie niż w Hiszpanii, bo przecież Dziekanowski, Urban, Tarasiewicz czy Furtok to byli piłkarze z wielkim talentem i umiejętnościami, ale... nie byliśmy zespołem. I to nas w Meksyku załatwiło. Nie pokazaliśmy tego, co w nas tkwiło.
– Może – jak to w takich przypadkach bywa – szło o pieniądze? O podział premii dla grających i „ławkowiczów”?
– Nie sądzę. Dla mnie w każdym razie to nie było najważniejsze. Powiem szczerze, że nawet nie pamiętam jakichkolwiek rozmów o premiach przed mistrzostwami.
– Bahia Escondida – jak kojarzy się panu po latach nazwa ośrodka, w którym mieszkaliście w Meksyku?
– Kiepsko. Ośrodek był zamknięty, pilnie strzeżony przez karabinierów i wojskowych. Wejście osoby postronnej na jego teren było praktycznie zupełnie niemożliwe. Pamiętam, że Andrzeja Zgutczyńskiego odwiedzić chciał ktoś z jego rodziny; ktoś mieszkający na stałe chyba w USA. Udało się, ale potrzebne były do tego jakieś specjalne pozwolenia, dokumenty. To działało i w drugą stronę: nas też nie wypuszczano poza mury.
– Zdaje się jednak, że te obostrzenia były potrzebne, bo na ulicach Monterrey zdarzały się od czasu do czasu zamieszki spowodowane zamknięciem miejscowej fabryki i dużymi zwolnieniami. Zgadza się?
– Prawdę mówiąc w tym naszym przymusowym zamknięciu nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tej sytuacji. Dopiero bodaj po drugim meczu zawodnicy – ale i sztab trenerski też – wymusili na organizatorach, by nas zza tych betonowych murów Bahia Escondida choć na kilka godzin wypuścili. Ale i tak jechaliśmy w obstawie uzbrojonej po zęby ochrony, a samo Monterrey właściwie poznawaliśmy wyłącznie zza szyb autobusu.
– To zamknięcie w betonie bardzo doskwierało?
– Bardzo. Zero szans na to, by się nieco odprężyć, „skoczyć na miasto”, co zdarzało się cztery lata wcześniej w Hiszpanii.
– W Hiszpanii Zbigniew Boniek po meczu z Kamerunem wyciągnął was na piwo, żeby „oczyścić głowy”, prawda?
– Tak. Zawsze musi być w grupie ten moment, w którym obgada się wszystkie problemy i powie sobie nawzajem prosto w oczy, co się nie podoba. W Meksyku okazji ku temu zabrakło. Tylko beton, basen, nawet niespecjalnie wiele cienia, żeby się w nim schronić przed upałem... Psychicznie, dla kondycji całej drużyny, było to fatalne. Dziś – jak czytam i słyszę – zawodnicy mają do dyspozycji bilard, stoły do pingponga, siłownie, rowerki stacjonarne... Miejsc do porozmawiania – przy okazji aktywnego wypoczynku – jest wiele. Nam zostawały pokoje w ośrodku, w których tworzyły się grupy i grupki.
– Na zasadzie „młodzi – starzy” czy raczej według podziałów klubowych?
– Bardziej regionalnych: Śląsk, Polska centralna, Warszawa - tak ja to odczuwałem. Byłem jedyny, który już po meczu z Brazylią, czyli po odpadnięciu z turnieju, powiedział głośno w szatni: „To nie powinno być tak, że ktoś ustala skład całej drużyny z trenerem, a sam gra źle”. Po tej mojej wypowiedzi jeden ze starszych kolegów zaprotestował, inny mnie poparł – to też potwierdzało podziały w drużynie...
– Może trzeba było powiedzieć to wcześniej? Choćby po porażce z Anglią...
– Ale w tamtej sytuacji – gdy właściwie nikt nie miał pewności, czy w następnym meczu wyjdzie na boisko – nie było łatwo o takie słowa. W Hiszpanii był trzon drużyny, wymieniano pojedyncze ogniwa. W Meksyku pewniakami byli tylko ci, którzy nie podpadli temu, który z trenerem ustalał skład.
– Ucieka pan od nazwania po imieniu tego „kogoś”...
– Nie chcę używać nazwisk. Powiedziałem w szatni, co powiedziałem – również jemu prosto w oczy – i niepotrzebna mi teraz, po wielu latach, rozmowa „przez gazetę”. Ci, którzy byli w Meksyku, wiedzą, jak to się odbywało.
– Z Brazylią w 1/8 finału nasz zespół – zwłaszcza do pewnego momentu – nawiązywał wyrównaną walkę. Poprzeczka Karasia, słupek Tarasiewicza – działo się.
– Działo się. Owszem, zaczęliśmy dobrze, mieliśmy swoje szanse. Ale przy tym klimacie, wysokościach, trawie – i żółtej fali kibiców brazylijskich na trybunach – właściwie nie mieliśmy szans na zwycięstwo z „canarinhos”. Swoją drogą, po końcowym gwizdku, oznaczającym dla nas pożegnanie, chyba byłem... jedynym w całej ekipie człowiekiem zadowolonym z tego, że jedziemy do domu.
– Czemu?
– Bo 8 czerwca urodził mi się syn Mateusz i strasznie mi się do niego spieszyło. Chciałem tego mojego małego „Mundialito” gorąco uściskać, żeby zapomnieć o tej całej atmosferze, jaka panowała w drużynie.
– Nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, z Polski niełatwo się było również stacjonarnie dodzwonić gdziekolwiek. Jak się pan dowiedział o narodzinach syna?
– Z telegramu, jaki wysłali do mnie działacze Górnika Zabrze. A do klubu pojechał z tą wiadomością mój teść.
– Wspomniany bój z Brazylią oglądał pan z ławki, prawda?
– Tak. Przez długi czas miałem do trenera Piechniczka żal, że na taki mecz mnie nie wystawił.
– Wie pan, skąd taka decyzja?
– Mówiono mi potem, że ponoć przez rzekome moje rozkojarzenie wiadomością o narodzinach syna. Ale było dokładnie odwrotnie: ja z tej radości chciałem walczyć, szarpać, trawę gryźć! Zdrowie dopisywało, nie miałem kontuzji, mogłem w każdej chwili wejść na boisko.
– Przywiózł pan coś Mateuszowi z Meksyku?
– Nie było okazji do zakupów. Chyba dopiero na lotnisku jakąś zabawkę – bodaj autko – kupiłem. A może to już było w Polsce, po powrocie?
– A pan ma jakąś pamiątkę z pańskiego drugiego mundialu?
– Portugalską koszulkę z numerem 7 (grał w niej Jaime Pacheco – dop. aut.). Wymieniłem się nią z rywalem, kompletnie załamanym po porażce z nami. Portugalczycy mieli głowy nisko spuszczone. Dla nich porażka z nami była szokiem. Mieli pewność, że razem z Anglikami wyjdą z grupy, a pojechali do domu jako pierwsi.