Paweł Kryszałowicz

i

Autor: Cyfra Sport Paweł Kryszałowicz

To właśnie on był kiedyś bohaterem polskiej ekipy w Cardiff. Teraz apeluje do kibiców o... cierpliwość

2022-09-24 4:50

Zwieńczeniem bojów w Lidze Narodów będzie dla Biało-Czerwonych mecz z Walijczykami na Millenium Stadium. Pawłowi Kryszałowiczowi monumentalny stadion kojarzy się całkiem sympatycznie. Zdobył tu kapitalnego gola na wagę zwycięstwa Biało-Czerwonych, otwierającego im bardzo szeroko furtkę na mundial w Japonii i Korei Płd.

Biało-Czerwoni wracali wówczas na mistrzostwa świata po szesnastoletniej przerwie, Kryszałowicz był zaś jednym z pewniaków w kadrze Jerzego Engela, choć niekoniecznie w pierwszej jedenastce. Mocno naciskał jednak i Emmanuela Olisadebe, i Andrzeja Juskowiaka, dzięki czemu nie tylko dawał selekcjonerowi możliwość wyboru w ofensywie, ale przede wszystkim mobilizował pozytywnie wspomniany duet. A w Cardiff to on przechylił szalę na naszą korzyść.

„Super Express”: - 2 czerwca 2001 zdobył pan swoją najważniejszą bramkę w reprezentacji?

Paweł Kryszałowicz: - Czy ja wiem? Owszem, dała nam wygraną 2:1 w meczu eliminacji mistrzostw świata. Ale jak w koszulce z orzełkiem strzeliłem dziesięć goli, i każdy z nich miała – ma do dziś – dla mnie ogromne znaczenie.

- Trzeba przyznać, że ta jedna była wyjątkowej urody. Pamięta pan szczegóły?

- Dostałem idealną piłkę – po koźle – od Marka Koźmińskiego. Kątem oka zobaczyłem, że bramkarz jest wysoko – znaczy się: daleko od własnej bramki – i pierwsza myśl była oczywista: uderzę. Więc uderzyłem. Trafiłem co prawda zewnętrzną częścią stopy, ale lob był całkiem odpowiedni. I wpadło! W żartach często jednak powtarzam, że... celowałem w aut, ale mi zeszło.

- Z tej lewej rzadko panu schodziło, o ile pamiętam.

- No tak, prawą, owszem, czasami też trafiałem, ale z reguły ledwie z paru metrów i wyłącznie do pustej bramki (śmiech).

Andrzej Niedzielan po meczu z Holandią

- Wróćmy do meczu w Cardiff. Fajnie się skończyło, ale zaczęło dla pana niedobrze: na ławce rezerwowych...

- Wiedziałem o tym wcześniej. Trener Jerzy Engel zawsze wieczorem w przeddzień meczu chodził po pokojach i przedstawiał każdemu skład. Do mnie też zaglądnął. „Nie mam wyjścia, Paweł. Jusko jest w dobrej formie” - powiedział mi wtedy”. I miał całkowitą słuszność. Przed wyprawą do Cardiff byliśmy na zgrupowaniu w Niemczech, w sparingu z jakąś klubową drużyną Andrzej Jukowiak strzelił wtedy pięć goli. Więc naturalną rzeczą było, że to on został partnerem Emmanuela Olisadebe w ataku. „Ale jesteś dla mnie ważną częścią tego zespołu i na pewno dostaniesz szansę” - dodał selekcjoner. I tak się stało.

- Skoro przywołał pan Olisadebe – którego seryjne gole w eliminacjach były wówczas kluczowe dla naszego awansu na mundial – to muszę zapytać, czy coś wyjątkowego zapamiętał pan z boiskowej współpracy z Olim?

- Przede wszystkim chciałbym obalić pewien mit: Oli oczywiście strzelał bramki, ale Oli nigdy nie zrobił indywidualnej akcji, w której minąłby trzech-czterech rywali i zakończył ją strzałem do siatki. Miał szybkość, kiedy ruszał z metra, trudno go było dogonić, ale był przede wszystkim egzekutorem, dla którego trener Engel szukał do ataku również zawodników grających inaczej. Takich, którzy nie tylko polowaliby na gole, ale także brali udział w konstruowaniu akcji. Nie sposób zabrać Emmanuelowi zasług za jego bramki, ale też uczciwie jest przyznać, że pracował na nie cały zespół. W Cardiff, gdzie zdobył gola, też.

Gwiazdy oglądały porażkę Polaków z Holandią

- No właśnie – Cardiff. Pokazaliście wygranymi w Kijowie i Oslo, że potraficie wygrywać na wyjazdach. Ale teraz – biorąc pod uwagę specyfikę piłki brytyjskiej – jechaliście nie grać w piłkę, ale toczyć walkę, i to w obecności 70 tysięcy widzów. Trzeba się było do niej jakoś specjalnie przyszykować?

- Ja grałem wtedy w Eintrachcie, nasz stadion liczył 60 tysięcy miejsc, więc dla mnie nie była to jakaś deprymująca sprawa, choć – oczywiście – stadiony brytyjskie żyją swoim własnym życiem, a piłka brytyjska ma swoją specyfikę, owszem. Ale Walijczycy nigdy nie byli – i nie są do dziś – Anglikami. Mieli w tamtym czasie oczywiście wielką gwiazdę, Ryana Giggsa, ale reszta w większości była po prostu solidnymi rzemieślnikami. Tak jak my w tamtym czasie, bo przecież jeszcze nie mieliśmy Roberta Lewandowskiego (śmiech). A wracając do pytania: tak, to był trudny mecz pod względem fizycznym i... mentalnym. Przepychanki, bójki, bijatyki, zaczepki – tego się spodziewaliśmy i to się działo.

- Skończył pan z piszczelami i łydkami porysowanymi korkami rywali?

- Nie, ale – dla odmiany – parę razy solidnie po głowie dostałem. Łokcie jednak szły w ruch z obu stron. Ja też jednemu z przeciwników dałem po głowie i... musiał zejść z boiska.To naprawdę była bitwa. W którymś momencie, widząc rywala leżącego na murawie, wybiłem piłkę w aut. „Co ty robisz?!” - doskoczył do mnie natychmiast Marek Koźmiński i jeszcze ktoś. „Oni w takich sytuacjach nie wybijają. Musimy grać tak jak oni”.

- I ponieśli za to karę. Choć nie oddali nam piłki, przejęliśmy ją, poszła kontra i strzelił pan gola!

- Akurat tego, że cała akcja zaczęła się od nieoddanej przez nich piłki, nie pamiętałem! Pamiętam – jak mówiłem – szarpaniny.

- Z Robbiem Savage'em na przykład?

- A to była wyjątkowa – przepraszam za słowo - „menda”. Tacy zawodnicy, których głównym celem jest zaczepianie i prowokowanie – też bywają.

- Nosiło pana na ławce rezerwowych, by ruszyć do Savage', gdy ten niesportowo traktował bodaj Tomasza Hajtę?

- Nie było takiej możliwości. Trener Engel i jego sztab bardzo pilnowali porządku na ławce. Zresztą już wtedy UEFA czy FIFA karała za takie wybryki.

- Dziś – po 20 latach – karze chyba jeszcze surowiej!

- Być może. 20 lat temu generalnie piłka była zupełnie inna. Może jest szybsza, ale – przynajmniej u nas w kraju – piłkarze mają, moim zdaniem, mniejsze umiejętności niż nasze pokolenie. Futbol u nas bardziej oparty jest na fizyczności, na taktyce; trudno wskazać akcje, w których zawodnik mija trzech-czterech przeciwników. A u nas były one na porządku dziennym. Choć nie wiem, czy jestem upoważniony do takich porównań (śmiech).

- A dlaczego nie? 33 mecze w reprezentacji, 10 bramek – dorobek nie w kij dmuchał.

- I tak znajdzie się mnóstwo osób, które zaraz zagrzmią: „Eee, drewniak trzy razy kopnął piłkę i już mędrkuje”. Więc zostańmy przy wspomnieniach boiskowych...

W loży VIP na meczu Polska - Holandia

- Dobra, nie wsadzam pana na minę, zapytam o te wspomnienia. Zaczęło się wtedy nieciekawie dla nas, od bramki straconej w 13 minucie. Pamięta ją pan?

- Pamiętam, bo... nigdy nie wyzbyłem się wątpliwości, czy w ogóle padł gol dla Walijczyków na 1:0! Rozgrzewałem się wtedy za bramką Jurka, widziałem jego interwencję i byłem pewien, że z mojej perspektywy, zza siatki, piłka nie przeszła całym obwodem linii bramkowej!

- Trzeba było dużej siły mentalnej, by odrabiać tę stratę?

- Nieskromnie powiem, że tę siłę mieliśmy na tyle, by słabeuszy europejskiej piłki zawsze solidnie poturbować, a ze średniakami też z reguły wygrywać. Choć przypomnę, że zanim trener Engel trafił z właściwym składem, musiał wypróbować całą masę ludzi i rozwiązań, a dziennikarze wyliczali mu drobiazgowo minuty meczów reprezentacji bez gola. My, Polacy, bardzo lubimy oceniać każdego jeszcze przed wykonaniem przez niego roboty... Mówię to również w kontekście Czesława Michniewicza: poczekajmy z podsumowywaniem jego pracy aż do mundialu w Katarze.

Sonda
Kto wygra w niedzielny wieczór w Cardiff?
Najnowsze