„Super Express”: - Nie była to co prawda Wigilia, ale grudzień – i owszem, kiedy zagrał pan w derbach Fenerbahce – Stambuł. Pamięta pan?
Czesław Jakołcewicz: - Jak mam nie pamiętać! To był od razu mój pierwszy mecz po przybyciu do Turcji.
- I od razu z golem!
- Tak jest, ale przegraliśmy 1:2. Mecz był rozgrywany na ówczesnym stadionie narodowym, na którym grywała reprezentacja, czyli na obiekcie Besiktasu.
- Oglądało go niespełna 17 tysięcy widzów. Frekwencja nie powala…
- Wiadomo, że ówczesne stadiony to nie to samo, co dziś. Ale atmosfera była: sztuczne oświetlenie, ogłuszający ryk widowni… „Witamy w piekle” – pomyślałem sobie, choć tak naprawdę akurat tego dnia to był bardziej… potop niż piekło. Lało cały czas, trudno było się utrzymać na nogach, a jeszcze trudniej – kopać piłkę na grząskiej murawie.
- „Witamy w piekle” – ładne określenie.
- Wie pan, ja nie do końca wiedziałem, co mnie na miejscu spotka. Fenerbahce nie było w najlepszej formie, pozycja w tabeli daleka była od oczekiwań fanów. Miałem świadomość – bo pokazywano mi miejscowe gazety ze zdjęciami i opisem wydarzeń - że krótko przed moim przyjazdem kibice „Feneru” wpadli na zajęcia drużyny w ośrodku treningowym na „rozmowy motywacyjne”. Trochę nad tym wyjazdem więc myślałem. No ale skoro sam Guus Hiddink mnie chciał, trudno było odmówić (śmiech).
Rany, ale to zrobił! Zagranie Sebastiana Szymańskiego robi furorę, Polak wciąż szokuje w lidze tureckiej [WIDEO]
- Jak to się stało, że facet grający pierwszy mecz w barwach Fenerbahce od razu dostaje szansę wykonywania „jedenastki”? I to w tak ważnych derbach?!
- Nikt z moich nowych kolegów nie chciał podejść co piłki! Widać mieli w głowach tamten „wjazd” kibiców. A poza tym wie pan, jak to jest: przychodzi zagraniczna gwiazda, więc pewnie umie wszystko. Nie tylko bronić – bo ja obrońcą przecież byłem, ale i strzelać. Ja – prawdę mówiąc – nie brałem pod uwagę takiego scenariusza, a przed meczem nie było żadnych ustaleń.
- Ale podjął pan rękawicę!
- W kończącej się właśnie rundzie jesiennej w polskiej lidze strzelałem wszystkie karne dla Lecha. Więc nie była to dla mnie nowość. No, może pomijając wspomniane fatalne warunki atmosferyczne. Bo na tym 11. metrze piłka po prostu stała w wielkiej kałuży. Uderzyłem ją dobrze i mocno, ale tak naprawdę zobaczyłem efekt tego strzału dopiero w momencie, kiedy wpadła do siatki i strąciła z niej całą wodę. Bo wcześniej miałem przed sobą tylko ścianę deszczu!
- Rozumiem, że mimo porażki „Feneru”, akurat z panem kibice już „rozmowy wychowawczej” przeprowadzać nie chcieli?
- Nie. Przyznam za to, że nigdzie indziej na świecie nie spotkałem się z takim fanatyzmem, z takimi kibicami. Dostałem mieszkanie w azjatyckiej części Stambułu, w dzielnicy Kadikoy, gdzie mieszkali wyłącznie fani Fenerbahce. Szybko stałem się rozpoznawalny, więc efekt był taki, że kiedy wychodziłem z córką na spacer, zazwyczaj po 200 metrach… zawracałem do domu, bo trudno się było opędzić od zainteresowania kibiców, próśb o autograf, zagadywań itp.
- Ale „wjazdu” kibiców na trening na szczęście pan nie doświadczył?
- Nie, choć przeżyłem trochę strachu po półfinale Pucharu Turcji z Ankaragucu – tak, tym klubem, który ostatnio stał się „sławny” przy okazji pobicia sędziego przez jego działacza. Dwa tygodnie wcześniej w lidze strzeliłem mu dwie bramki z karnych, a tym razem moja „jedenastka” została obroniona! Przegraliśmy 1:3, nie awansowaliśmy do finału, i kilkukilometrowa droga ze stadionu do klubowego ośrodka nie była łatwa. Autobus miejscami torować musiał sobie drogę wśród wściekłego tłumu.
- W tych pierwszych derbach z Galatasarayem dwa gole strzelił dla rywali Tanju Colak – chyba najbardziej w tamtym czasie rozpoznawalny turecki piłkarz. Pamięta go pan?
- Typowa „dziewiątka”, silny, mocno stojący na nogach. Piłka go szukała. Po sezonie przyszedł do Fenerbahce, więc jeszcze przed moim odejściem z klubu zdążyłem z nim parę treningów odbyć.
- W składzie „Feneru” największą gwiazdą był zaś chyba Harald „Toni” Schumacher?
- Oj tak. Ale w sumie to fajny gość był, nie gwiazdorzył. Nie znałem niemieckiego, więc w naszych rozmowach pośredniczył nasz masażysta, Rosjanin. Fajny tercet był, jak z dowcipów: Niemiec, Rusek i Polak (śmiech). Ważną postacią był też Oguz Cetin – kapitan zespołu i reprezentacji. Przez kilka pierwszych tygodni byłem pod jego „ochroną”, trenowałem z nim w parze i poznawałem klimat klubu.
- A czemu pan latem odszedł z Fenerbahce, skoro był pan zadowolony z pobytu w Stambule?
- Miałem kontrakt ważny jeszcze przez rok, ale wie pan, jak to jest – zwłaszcza w tamtych krajach – w sytuacji, gdy nie ma oczekiwanego sukcesu. Zmiany trenera, menedżera, dyrektora; a każdy ściąga swoich zawodników. Tak było i wtedy. Pytano mnie, czy zostanę: Fenerbahce to zawsze był klub, który respektował umowy, nie trzeba było nigdy niczego dochodzić przez UEFA czy FIFA. Zresztą – jak mówiłem – wszystko było profesjonalne: kiedy dostawałem powołania do reprezentacji, zawsze czekały na mnie w klubie bilety na samolot; a potem pilnie śledzono wyniki Biało-Czerwonych i gratulowano mi, jeśli wygraliśmy. Nawet po naszym zwycięstwie z Turcją 3:0 byli w klubie zadowoleni, że zagrałem, i że ich zawodnik dobrze się spisał (śmiech). Wracając zaś do pytania: po istotnych zmianach w klubie zdecydowałem, nie chciałem niczego robić na siłę. No i się dogadaliśmy na rozstanie.
- Ale, jak rozumiem, dominują pozytywne wspomnienia znad Bosforu?
- Poczułem tam, że jestem profesjonalnym piłkarzem. Wyjazdy, przejazdy, zakwaterowanie, wyżywienie. Na wyjazdy dostawaliśmy dodatkowe kieszonkowe! Mieszkaliśmy w najlepszych hotelach, garnitury dostarczano nam z najlepszych sklepów, lataliśmy samolotem na mecze ligowe – to wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie. U progu lat 90. w Polsce postrzegano turecką piłkę jako szóstą ligę Europy, ale o tego typu rzeczach mogliśmy u nas tylko pomarzyć. Podobnie jak o trenerach, których w tamtym czasie zatrudniano w Turcji. Hiddink w Fenerbahce, Anglik Gordon Milne w Besiktasie, a w reprezentacji – Sepp Piontek.
- Zerka pan na wyniki Fenerbahce, zwłaszcza teraz, w epoce Sebastiana Szymańskiego w Stambule?
- Zawsze zerkałem, przez całe lata. A teraz bardzo się cieszę, że 30 lat po mnie i po Piotrku Soczyńskim znów mamy Polaka w tym klubie. Zaczął świetnie, trzyma poziom, zbiera kapitalne recenzje. Tak trzymać!
- Rozmów dyscyplinujących dziś piłkarze „Fenera” obawiać się nie muszą?
- Nie… Póki zespół będzie w czołowej dwójce, nic złego się nie stanie.
- Nawet w przypadku porażki w tych derbach?
- Może będzie nieco nerwów, bo jednak na ten mistrzowski tytuł klub czeka już 10 lat. Ale grają świetnie, a porażki – no cóż, są częścią futbolu.
Kolejny show polskiego pomocnika na tureckiej ziemi. Znów odpalił petardę, podbija swą cenę na transferowym rynku
- Szymańskiemu, jak widać, świetnie służy też otoczenie na boisku, czyli piłkarze klasy Dušana Tadicia czy Edina Dżeko.
- To sama przyjemność grać w towarzystwie takich piłkarzy. Każda podpowiedź z ich strony – nie tylko w meczu, również na treningu – to wartość sama w sobie. Wcale się nie dziwię tym postępom, jakie widać w grze Szymańskiego w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy. Niech z tego korzysta, a już lada moment zostanie wyłapany przez któregoś z wielkich w europejskiej piłce.
- No właśnie. Ponoć pytają o niego klubu angielskie i włoskie. Do której z tych lig – pana zdaniem – pasowałby bardziej?
- Grał świetnie w lidze holenderskiej, w topowym zespole. W Turcji kapitalnie radzi sobie z takim wyzwaniem, jak Fenerbahce. Myślę, że po takich doświadczeniach poradziłby sobie wszędzie, choć… No dobra, Premier League jest bardziej fizyczna, co przy jego mikrej posturze może być ważne. A ta jego lewa nóżka, umiejętności techniczne… - chyba Włochy byłyby dla niego lepsze. Ja bym jeszcze Hiszpanię podrzucił jako ciekawy kierunek. A tak w ogóle najważniejsze jest to, byt trafić na trenera, który cię chce. Jeżeli na takiego trafi, to dlaczego miałby sobie nie poradzić na przykład w Manchesterze United.
- Derby odbędą się w Wigilię, ale w Turcji raczej świątecznych akcentów Szymański nie uświadczy…
- Choinki na ulicach nie spotka, to prawda, kolęd też nie usłyszy. Raczej wezwania z meczetu (śmiech).