„Super Express”: – Po zakończeniu meczu z Holandią, dającego wam olimpijskie przepustki, na pana twarzy nie malowała się wielka radość, lecz wyraźna ulga.
Nikola Grbić: – Tak właśnie było. Bo poczułem, że to wreszcie koniec, że po pięciu miesiącach harówki nie musimy więcej wyciskać soków z tej cytryny, która w środku jest już praktycznie sucha. Liczba meczów o dużą stawkę w tym roku była naprawdę wyczerpująca i wyeksploatowała nas do cna. To była długa podróż, ale na szczęście udało się ją zakończyć w najlepszy możliwy sposób. I jestem z tych chłopaków oraz mojego sztabu naprawdę dumny.
– Jako były siatkarz pewnie czuł pan szczególną więź z zawodnikami, którzy musieli przez to wszystko przejść w tym sezonie kadrowym?
– Oczywiście. I z tego powodu zupełnie nie zaskoczyło mnie to ani nie byłem na nich zły, że kiedy graliśmy z Belgią czy Kanadą, to kończyło się tie-breakami. Wiedziałem, jak są wymęczeni, jak trudno im było zachować koncentrację i siły. Kiedy jesteś świeży, grasz agresywnie i z pełnym skupieniem. Wtedy mierzenie się z naszą drużyną jest naprawdę piekielnie trudnym zadaniem dla każdego. Ale w takim przypadku jak w Chinach było inaczej. Jestem jednak dumny z tego, że w najważniejszych chwilach tych ciężkich spotkań zagraliśmy najlepiej jak było można. To jest cecha silnego teamu, jaką zdecydowanie chcę zachować na przyszłość. Przeszliśmy znakomicie przez milion trudności i przeszkód.
Tę wiadomość Bartosz Kurek otrzymał od Aleksandra Śliwki. Wymowne słowa wyciekły do internetu
– Awans olimpijski nie był specjalnie świętowany? Po prostu wykonaliście zadanie?
– Nasuwa mi się porównanie z najważniejszym egzaminem na studiach. Szykujesz się do niego miesiącami, a kiedy go wreszcie zdasz, jesteś kompletnie wypompowany i nawet nie masz siły się cieszyć. Zrobiliśmy co do nas należało, wszyscy się po nas spodziewali kwalifikacji, nie mieliśmy przecież wręcz innego wyjścia. Jednak kiedy się zobaczy jak wiele zespołów w turniejach kwalifikacyjnych miało problemy z awansem i grało poniżej możliwości oraz oczekiwań, widać z czym się mierzyliśmy w Xi'an i jak ważne było to, czego dokonaliśmy. Kibice nie zdają sobie sprawy jak to wygląda od środka, oni tylko widzą wygrane i „pewny” awans. Bo przecież Polska jest pierwsza w rankingu, to normalne, że zagra w igrzyskach i zakwalifikuje się do nich z łatwością. A to nie takie proste. Nic nie jest dane raz na zawsze.
– Pan się spodziewał aż tak trudnych przepraw w Chinach, czy to jednak było zaskoczenie do pewnego stopnia?
– Turniej był cięższy niż można było oczekiwać. Przecież zaczęliśmy od 3:2 z Belgią, a potem Bułgaria miała piłkę przechodzącą na wygranie pierwszego seta. Później każdy mecz był rodzajem finału, może poza starciem z Meksykiem, który jednak gra na niższym poziomie. Argentyna miała z nami ostatnią szansę na pozostanie w grze o awans, a Holandia liczyła na wygraną i zdobycie wielu punktów do rankingu, więc tym zespołom zależało na sukcesie w sposób wyjątkowy. Z punktu widzenia emocjonalnego wyciskaliśmy z naszych organizmów naprawdę wiele. A już nie bardzo było co wyciskać. To, że tego dokonaliśmy, pozwoli nam lepiej zaplanować przyszły sezon olimpijski.
– Pamięta pan ze swojej kariery sezony kadrowe ciągnące się tak długo? Od końca maja zagraliście około 40 spotkań.
– Nie, chociaż zdarzały się mistrzostwa świata w listopadzie. W tym roku mieliśmy pięć miesięcy pracy niemal bez wytchnienia, bo była tylko jedna nieduża przerwa po Lidze Narodów, około dwunastu dni. Po mistrzostwach Europy też mieliśmy jeszcze zobowiązania wobec sponsorów i władz, potem po kilku dniach treningu od razy lecieliśmy do Chin. To było niezwykle wyczerpujące.
Polska wygrała z Holandią i wywalczyła awans na igrzyska olimpijskie! Znów mieliśmy niemały horror
– I ci tak umordowani siatkarze za niespełna dwa tygodnie muszą zacząć długi sezon ligowy. To dla nich jakiś koszmar.
– Na spotkaniu z PlusLigą sugerowałem, żeby tak zorganizować kalendarz rozgrywek, by nie „zabijać” zawodników. Niestety, druga strona myślała o swoich interesach, o częstym graniu, o sponsorach. Tłumaczono, że długi sezon ligowy jest wykonalny. Staraliśmy się wyjaśnić, że igrzyska są raz na cztery lata. jak duża jest waga tych zawodów i że mamy szansę na korzystny wynik. Jednak jeśli wszyscy będą przemęczeni, pojawią się trudności, jakie obserwowaliśmy teraz. W każdym razie część graczy otrzyma sześć-siedem dni wolnego w klubach, ale niektórzy tylko trzy, czego nie jestem w stanie zrozumieć, biorąc pod uwagę obciążenia sezonu reprezentacyjnego, a także to, co ich czeka w najbliższych miesiącach. Niektórych wyborów i decyzji nie umiem pojąć, ale jest jak jest i muszę się z nimi mierzyć. Mają kontrakty, które muszą wypełniać i postarają się to zrobić, a my potem spróbujemy im jak najbardziej ulżyć i ograniczyć szkody. Damy im tyle odpoczynku, ile będzie koniecznie dla dojścia do siebie. To dlatego uzyskanie kwalifikacji w Chinach teraz było tak ważne, bo przyszłego lata nie musimy już tak mocno liczyć punktów rankingowych, by zachować szansę awansu. Inna sprawa, że i tak przecież czeka nas zadanie optymalnego przygotowania do igrzysk, więc nie ma mowy o tym, że można usiąść i się zrelaksować. Zwycięstwa nadal są głównym celem.
– Sezon był fantastyczny, ale jakie miał pan przed nim obawy, biorąc pod uwagę jego długość i to, że kluczowe zawody są na sam koniec?
– Staraliśmy się przede wszystkim właściwie wszystko zaplanować i gospodarować siłami graczy, co było o tyle łatwiejsze, że dysponowałem długą ławką. Celem było, by forma przyszła wtedy, gdy jest najbardziej potrzebna, czyli na końcówkę Ligi Narodów, decydujące mecze mistrzostw Europy i kwalifikacje olimpijskie. Widać jak to trudne z czysto fizjologicznego punktu widzenia, ale trzeba było przy tym zademonstrować wielką siłę mentalną. Do tego koncentrację, agresywność na parkiecie, ale i spokój, kiedy to było konieczne. Myślę, że nam się to udało i z tego powodu jestem naprawdę wielce zadowolony, chociaż mam chyba problem z wyrażaniem tej radości.
– Jak pan porównuje pracę z zespołem w tym roku z ubiegłorocznym doświadczeniem? Jakie są różnice?
– Dodaliśmy tej ekipie jakości przez to, że doszli nieobecni rok temu Wilfredo Leon i Norbert Huber, a Bartosz Bednorz zagrał w większym wymiarze niż poprzednio i też mógł sporo wnieść. Wszyscy zyskali więcej rutyny, zgrali się mocniej ze sobą i weszli głębiej w mój system pracy. Jednym z istotnych elementów był wysoki poziom, jaki zaprezentował Łukasz Kaczmarek na pozycji atakującego. Wzmocniło to jeszcze zespół. Wiele rzeczy przyczyniło się do wyników, ale generalnie trzeba zwrócić uwagę na to, że podnieśliśmy znowu poziom gry, szczególnie w obronie i bloku. Te wszystkie wspólne doświadczenia pomogą nam jeszcze lepiej szykować się do kolejnych wyzwań.
– Kaczmarek, mimo że to gracz niezwykle utytułowany w klubowej siatkówce, miał podobno sporo wątpliwości, czy potrafi „wejść w buty” Bartosza Kurka?
– Był taki moment po Lidze Narodów, w której przyczynił się przecież w dużym stopniu do złota. To wynikło z faktu, że nagle wszyscy zaczęli na niego patrzeć, poznawać częściej na ulicy, oczekiwać coraz więcej. Ze zmiennika w kadrze musiał się stać szóstkowym graczem i udowodnić, że się nadaje. I taka sytuacja nie jest łatwa nawet dla tak doświadczonego sportowca jak „Zwierzu”, zwłaszcza w drużynie narodowej. Bo siłą rzeczy sam sobie zadajesz wtedy pytania o swoje odczucia i oczekiwania wobec siebie, o to, jak jesteś postrzegany przez otoczenie. Takie brzemię nie jest prosto nieść. Na szczęście, te wszystkie wątpliwości Łukasza nie trwały długo.
Ćwierćfinał igrzysk znowu koszmarem polskich siatkarzy? Nikola Grbić już przestrzega
– Pewnie częściej analizuje się porażki niż zwycięstwa, ale Polska przegrała jedynie sześć oficjalnych spotkań o stawkę za pana kadencji na ponad 50 rozegranych. Tego materiału dla trenera nie jest więc chyba tak dużo...
– Ja zawsze patrzę na obraz zespołu w całym sezonie, ale i każdego pojedynczego zawodnika. Co może dać więcej, jak może się poprawić. Nie jest łatwo mówić o jakichś gigantycznych możliwych skokach jakości po takim sezonie jak obecny, ale jeśli każdy myśli o doskonaleniu, to na pewno dobrze wpływa na resztę. Poza tym musimy być przygotowani na poczynania rywali, którzy nas pilnie obserwują, analizują stale naszą grę. My mamy być po prostu gotowi na wszystko i na każdego. Utrzymanie poziomu to jedno, ale dalszy rozwój to też ważna sprawa.
– Ma pan wspaniałe wspomnienia olimpijskie jak zawodnik (złoto z Jugosławią w 2000 r. – red.), ale w Paryżu zaliczy pan debiut na igrzyskach w roli szkoleniowca. Jakie to będzie doświadczenie?
– Wiem jak to wygląda od środka, znam organizację takiej imprezy. Trudności należy się spodziewać na wielu poziomach, począwszy od emocjonalnego. Każdy na igrzyskach chce pokazać sto procent, każdy chce zdobyć złoto, każdy ściągnie najlepszy skład, chcąc osiągnąć optymalny rezultat. Po zmianie formuły kwalifikacji możemy się spodziewać najsilniej obsadzonego turnieju olimpijskiego w historii. Wcześniej występowały w nim zwykle trzy, cztery słabsze drużyny z Afryki czy Ameryki Płd.
Byliśmy w ciężkim szoku na wieść o tym, z kim przed Tomaszem Fornalem spotykała się Sylwia Gaczorek
– Kadra osiąga sukces za sukcesem, ale nie wierzę, że nie patrzy pan na to wszystko, zadając sobie również i takie pytanie: czy coś może pójść źle?
– Wiele może pójść źle. W zasadzie muszę być przygotowany na wszystko. Jeśli jesteś „nikim”, nie uważają cię za faworyta, to nikt nie oczekuje po tobie wiele i możesz namieszać. Przykładów daleko nie muszę szukać. Grająca znakomicie w turnieju kwalifikacyjnym Belgia nagle przegrywa ostatni mecz z niewalczącą o nic Bułgarią i traci szanse olimpijskie. Bułgarzy wygrali, chociaż już wcześniej stracili nadzieje na awans. Ale zagrali na pełnym luzie, po prostu pokazując radosną siatkówkę. Nie zależało im, nie czuli żadnej presji. A Belgia grała spięta, pod ciśnieniem wyniku, który zapewniał jej grę w igrzyskach. I nie dała rady. Na tej zasadzie za rok w Lidze Narodów każdy będzie chciał nas pokonać, bo dzięki temu zyska mnóstwo punktów rankingowych. To są rzeczy, które trzeba brać pod uwagę. Do tego dochodzą przypadki losowe, przecież graliśmy ostatnio bez dwóch podstawowych zawodników, po tym jak kontuzje wyłączyły Bartosza Kurka i Mateusza Bieńka. Kolejna kwestia to fakt, że jeśli wygrywasz tak dużo jak w obecnym sezonie, to coraz trudniej jest kontynuować taką passę. Mecze na styku w Chinach dobitnie to pokazały.
– Głównym pożytkiem z tego, że nie prowadzi pan obecnie żadnego klubu, będzie możliwość odbycia wreszcie normalnego urlopu?
– Z pewnością, chociaż jestem też ojcem, więc mam na głowie swoich synów i będzie co robić. Otrzymywałem propozycje pracy w najbliższym sezonie z wielu klubów, ale odmawiałem. Potrzebuję odpoczynku po tak długim sezonie. Muszę poświęcić czas rodzinie, z którą nie byłem pięć miesięcy. Gdybym teraz miał jeszcze pracować w klubie, byłoby tego za wiele.