– Jak się panu podoba w Polsce i jakie ma pan skojarzenia ze skokami tutaj.
– Pierwszy raz byłem tu w 1989 r. Pracowałem wtedy z niemiecką reprezentacją. To nie były dobrze zorganizowane zawody. Gdy zostałem szefem Pucharu Świata w 1992 r. to musieliśmy szybko coś zrobić z całym ośrodkiem w Zakopanem. Stworzyliśmy pięcioletni plan renowacji Wielkiej Krokwi. Siedzieliśmy w ciasnej i zadymionej kafejce. Wtedy na ścianie widziałem zdjęcie, na którym było ok. 100 tys. kibiców. Nie wierzyłem, że to było zdjęcie z Zakopanego. Dojrzałem w tym miejscu olbrzymi potencjał. Na początku zaczęliśmy od remontu skoczni, profilu rozbiegu, w drugim strefę dla zawodników, w trzecim całą infrastrukturę. Gdy zaczęła się „Małyszomania” byliśmy w trakcie tych zmian i nie byliśmy przygotowani na 100 tys. kibiców, którzy przyszli na konkurs [w 2002 r.].
– Ponoć od 6.00 rano przedzierali się przez las, by się dostać na obiekt…
– Byłem kompletnie przerażony. Oni pojawiali się znikąd, z każdego zakątka na skoczni. Bardzo bałem się o takich dzieciaków, bo widziałem ich stojących na balustradzie, a z tyłu napierający nich tłum. Gdy zszedłem na zeskok i było po mnie widać, że jestem przerażony, to słyszałem tylko: chłopie, czym ty się przejmujesz, myśmy tylko przyszli zobaczyć Adama. Ten konkurs był jak festiwal, tak się wszystko zaczęło wymykać spod kontroli, że byliśmy bliscy odwołania.
Piotr Żyła pokazał zdjęcie, jak naprawdę wygląda życie w Chinach. Ten obraz wielu przeraża
– Czy tęskni pan za tym wszystkim?
– Wszystko ma swoją datę ważności. Nawet ja jako szef Pucharu Świata. Byłem wystarczająco długo, by się na tą emeryturę przygotować. Nie patrzę już za siebie. Nie mogę się doczekać skoków, gdy mam je oglądać w telewizji i cieszę się, że widzę dobry produkt. Mój następca spisuje się znakomicie, zwłaszcza, że nie ma łatwych warunków do pracy.
– Wiele się chyba nie zmieniło, odkąd pana nie ma, ale może pan coś zauważył?
– Widzę to, co przygotowywaliśmy tyle lat. Widzę, że skoki dalej są produktem telewizyjnym – takim dosyć płynnym. Okej, nie ma teraz kibiców, więc cierpi na tym cała atmosfera, ale sport sam w sobie to wciąż jest atrakcyjny produkt pod względem medialnym.
– Ludzie jednak narzekają na pana następcę. Pana zdaniem Sandro Pertile dobrze „pilnuje” Pucharu Świata?
– To najlepszy następca jakiego mogłem wybrać. Miałem w głowie jeszcze jednego kandydata, ale Sandro przez ostatni rok mojej pracy był ze mną i uczył się. Idzie mu świetnie, mimo że warunki są bardzo trudne.
– To mógł być Adam Małysz?
– Nie, ale chodzi o Polaka. Łukasz Kruczek był moim kandydatem.
– Jaka była najdziwniejsza rzecz, jaka pana spotkała jako dyrektora zawodów PŚ?
– Mam chyba setki takich historii. Najtrudniej było podczas zawodów drużynowych na igrzyskach w Hakubie w 1998 r. To były wyczerpujące zawody, ogromne opady śniegu, które uniemożliwiły rozegranie serii próbnej, nie wiedzieliśmy na czym stoimy przed walką o medale olimpijskie. Wtedy okropną retrospekcję miał Masakiho Harada. W pierwszej serii przypomniał mu się koszmar z Lillehammer, gdzie skoczył bardzo krótko. W pierwszej serii „drużynówki” również zepsuł skok i Japonia po pierwszej rundzie była na czwartym miejscu. Byli wściekli, złożyli protest. My musieliśmy jednak kontynuować, a padało jak diabli. W drugiej serii Harada… przeskoczył skocznię. Odległość trzeba było korygować, patrząc na powtórki wideo, a następnie mierzyć to, będąc na zeskoku. Natychmiast musiałem przerwać wszystko, bo chciałem mieć pewność, że wszystko zostanie zmierzone. Graliśmy na czas. Harada stał i stał, czekał, aż wyświetli się tablica wyników i płakał – jak w Lillehammer. Zdjęcie płaczącego Harady zajęło drugie miejsce w konkursie na najlepsze zdjęcie igrzysk, przegrało tylko z koszmarnie wyglądającym upadkiem Hermana Maiera [legendarny narciarz alpejski].
– Są jacyś zwariowani skoczkowie w polskiej ekipie. My podpowiadamy Piotra Żyłę?
– Szczerze mówiąc, to nie spotkałem żadnego szalonego polskiego skoczka. Wszyscy, których spotkałem, są bardzo profesjonalni i mówią to wyniki. Ja doceniam starszą generację, bo historia polskich skoczków na szczycie była też i przed Adamem Małyszem. Był Piotr Fijas, pamiętam nawet Jana Kowala.
– Miał Pan jakieś utarczki z Adamem Małyszem?
– Miałem mu za złe, że przestał skakać po trzydziestce. Powinien rywalizować do czterdziestki. To niezwykle bystry gość. Zrobił dla polskich skoków bardzo dużo, to samo Kamil Stoch. Macie dwóch ambasadorów.
– Czy Kamila Stocha stać na jeszcze jeden olimpijski zryw? Czy będzie jeszcze wielki?
– On ciągle jest wielki. Nie mam wątpliwości. Nie powiemy, że Stefan Kraft nie ma szans na wygraną, bo nie dostał się do konkursu. Raz się nie dostał, a potem wygrał następny konkurs. Sezon jest zbyt długi, by kogoś przekreślać i rozmawiać o wynikach za miesiąc.
– Teraz jednak Kamil Stoch jest wielką niewiadomą, wszystko przez kontuzję kostki.
– Znam polski system pracy, wiem, że działa na 100 proc. i to każe mi wierzyć, być przekonanym, że Kamil będzie gotowy na igrzyska. Jestem pewien?
Legendarny skoczek prosto z mostu. To sądzi o Stochu i Doleżalu. Istotne zdanie Ammanna
– Może pan zna odpowiedź na pytanie – dlaczego Polacy w tym sezonie zawodzą?
– Skoki narciarskie są tak skomplikowane, odbywają się na takich prędkościach, że ważny jest dosłownie każdy ruch. W tym sporcie problem może pojawić się nagle i nagle zniknąć. Być może zawiodły przygotowania latem?
– Czy Ryoyu Kobayashi może być nie do pokonania w Chinach?
– Skoki to dyscyplina, gdzie zwycięzca zmienia się dość często. Przeżyłem wzloty i upadki Mattiego Nykanena, Espena Bredesena, Martina Schmitta. Skoki stały się zbyt skomplikowane, by miały faworyta.