„Super Express”: - Swoje życie – prywatne i zawodowe – dzieli pan między Polskę i Austrię. Pewnie i teraz, kiedy rozmawiamy, spogląda pan z okna na Alpy. W piątek serducho będzie rozdarte?
Tadeusz Pawłowski: - Może niekoniecznie na Alpy, ale na wody Jeziora Bodeńskiego (śmiech). A komu będę kibicować? Tylko Polsce, zawsze! Cała moja kariera piłkarska i spora część trenerskiej to przecież polska piłka. Owszem, pracowałem w Austrii w fajnych klubach, notowałem z nimi awanse, ale serce miał biało-czerwone, a w nim – miejsce na orzełka w koronie! W domu rozmawiamy wyłącznie po polsku, na co dzień oglądamy też telewizję polską, a nie austriacką.
- I będzie też polska radość w piątek w Berlinie?
- Trudny mecz się nam szykuje. Oglądałem uważnie Austriaków w spotkaniu z Francją. Potwierdzili, że za kadencji Ralfa Rangnicka zrobili potężny krok do przodu. Przecież oni – pomijając mecz z Francuzami - od półtora roku przegrali tylko jedno spotkanie! A z „Trójkolorowymi” też byli blisko remisu. Natomiast wyszedł u nich jeden ważny deficyt.
Medalista hiszpańskiego mundialu zachwycony polskim kadrowiczem. I nie tylko on: niemiecka legenda też go chwaliła [ROZMOWA SE]
- To znaczy?
- Mają bardzo solidny zespół, wyróżniający się – moim zdaniem – na tym turnieju, złożony w większości z piłkarzy grających w lidze niemieckiej. Brakuje im jednak takiej indywidualności w grze ofensywnej, która – jak Robert Lewandowski – zrobiłaby „coś” z niczego. Gdy przypominam sobie sytuację Christopha Baumgartnera, to myślę, że… ja – jako najlepszy ligowy strzelec Śląska w historii – wykorzystałbym ją bez problemu (śmiech).
- „Lewy” najpewniej zagra w piątek.
- I dobrze, bo da nam pewną przewagę nad Austrią. Takich graczy, jak on, niewielu jest w świecie. Poza tym jego obecność na boisku to szansa dla innych naszych zawodników. Jego zawsze obserwuje trzech rywali. To nie przypadek, że Karol Świderski strzela gole głównie u boku Roberta, a nie można go wystawiać bez „Lewego”.
- Lewandowski ma za sobą nie tylko kontuzję mięśnia dwugłowego, ale i przerwę w treningach. A Adam Buksa naharował się z Holendrami, strzelił gola. I teraz mamy go posadzić na ławie? Bo przecież duetu „Lewy” – Buksa raczej się nie spodziewamy na murawie?
- Bardzo się cieszę, że Buksa strzelił tę bramkę, bo dzięki temu rośnie psychika – jego i drużyny. A ewentualna roszada w wyjściowym składzie? Wie pan, to są profesjonaliści. Mają się obrażać o trenerskie decyzje? Jeżeli mówimy, że mamy dobrą atmosferę w szatni, w grupie, to jeden zespół wychodzi na boisko i daje z siebie wszystko, a drugi, siedzący na ławie, dba o to, by tych grających jak najlepiej zmotywować, wesprzeć. Nie może być dąsania, obrażania się; zwłaszcza jeśli są to piłkarze dużo młodsi od „Lewego”. Jest hierarchia, ich czas przyjdzie.
- Robert – jak pan zauważył - to nasz najważniejszy atut?
- Tak. Ale mam nadzieję, że nie jedyny. Austriacy zostawili w poniedziałek mnóstwo zdrowia i sił na murawie. Pytanie, jak uda się im zregenerować. Fizycznie i mentalnie, bo jednak przegrana 0:1, po samobójczej bramce i dość wyrównanym meczu, trochę kosztuje psychicznie.
- Właśnie: fizyczność, intensywność. Ten austriacki walec momentami spychał Francuzów pod ich bramkę…
- Ale się nie dali. Choć pressing austriacki był bardzo agresywny, tracili niewiele piłek na swojej połowie. Gdyby było ich więcej, nie wygraliby tego meczu. Ale wychodzili spod pressingu dzięki świetnej technice. To jest też wskazówka dla nas; powinniśmy z tego wyciągnąć wnioski.
- Co pan ma na myśli?
- Że na ten austriacki pressing potrzebne nam są niekoniecznie rosłe chłopy w środku pola do fizycznych starć, ale przede wszystkim dobrze wyszkoleni zawodnicy. Tacy, którzy potrafią przyjąć piłkę kierunkowo, od razu ze zwodem; którzy potrafią ją odegrać na jeden kontakt; którzy zagrają „na klepkę” z napastnikiem stojącym tyłem do bramki i wyjdą na pozycję. No i mających dobry, skuteczny drybling. Dzięki temu, poprzez tworzenie na boisku trójkątów z udziałem tych zawodników, będziemy mieć szansę wychodzenia spod tego pressingu.
- Czyli nie martwmy się specjalnie tym, że Sebastian Szymański, Piotr Zieliński czy Nicola Zalewski nie są „gigantami” fizycznymi?
- Jakoś nie wyobrażam sobie sytuacji, że moglibyśmy odstawić na przykład Piorka Zielińskiego – jeśli będzie zdrowy oczywiście – i wstawić w jego miejsce kogoś wyższego, większego... Oczywiście walki nie możemy odpuścić, mentalnie trzeba być na nią gotowym. Ale trzeba wygrać techniką. Sposobem. „Taktyką komara”.
O tego zawodnika upomniał się nawet minister! „Grał za krótko. Nie wiem, dlaczego”
- Czym?!
- Tak sobie nazwałem sposób gry przeciwko Borussii – jeszcze z Juergenem Kloppem na ławce – gdy przyszło zagrać z nią sparing Śląskowi, którego prowadziłem. Jak komar: podlatujemy, kąsamy, i unikamy opędzania się ręką przez człowieka. Przekładając na język piłkarski: nie unikamy kontaktu z rywalem, ale „zaczepiamy” go, atakujemy go na naszych warunkach.
- Czyli?
- Mamy dobre skrzydła. A jak dobrze je uruchomimy, mamy dobrze grających głową napastników: Lewandowskiego, Świderskiego, Buksę. Mamy też zawodników skutecznie strzelających z dystansu. Po prostu... trzeba grać, nie wolno się położyć. To jest mecz o życie.
- No to zatoczmy koło i wróćmy do jednego z pierwszych pytań. Będzie polska radość w Berlinie?
- Chciałbym oczywiście, by była. Na pewno oczekuję fajnego meczu, pełnego dramaturgii i zwrotów sytuacji na boisku. A wynik jest sprawą otwartą, bo klasą to są bardzo zbliżone do siebie zespoły. Zadecyduje dobry dzień, wykorzystanie sytuacji, stałe fragmenty gry. I siła psychiczna, bo przecież przegrywający najpewniej pojedzie do domu już po fazie grupowej. A dla polskiego futbolu wyjście z grupy byłoby dużym sukcesem.