„Super Express”: - Skąd się wziął Andrzej Buncol w historii polskiej piłki?
Andrzej Buncol: - Zacząłem treningi w wieku 10 lat, a na meczach seniorów Piasta podawałem piłki na nieistniejącym już Stadionie XX-lecia PRL. Idoli w zespole gliwickim jednak nie miałem, choć pamiętam z boiska na przykład Leszka Dunajczyka, który był też moim trenerem w trampkarzach. Najwięcej zawdzięczam natomiast Jerzemu Klejnotowi, który prowadził mnie najpierw w juniorach, potem i w pierwszej drużynie.
- Podobno jeździł pan w tamtym czasie także na stadion przy Cichej?
- Jeździłem tramwajem, owszem, ale na mecze... Górnika. Zabrzanie grali wtedy w europejskich pucharach. Szołtysik, Lubański – to byli moi ulubieńcy.
- Jak zatem trafił pan do Ruchu?
- W reprezentacji Śląska juniorów mieliśmy dużo wyjazdów zagranicznych. Bardzo blisko trzymałem się wówczas z Krzyśkiem Kajrysem, wielkim talentem z Ruchu, z którym do dziś mam kontakt, bo mieszka w Niemczech. Wiele rozmawialiśmy o „Niebieskich”, on pomógł w zaaranżowaniu rozmów na mój temat i tak się znalazłem przy Cichej. W 1979 roku trafiłem do mistrzowskiej ekipy Leszka Jezierskiego. I na „dzień dobry” dostałem szansę gry w europejskich pucharach. Sukcesu nie było, bo Dynamo Berlin okazało się za silne.
- Niełatwo wchodziło się młodemu chłopakowi do szatni mistrza?
- Dlaczego? Byłem co prawda zdenerwowany, ale też świadom swoich umiejętności. A chrztu się nie bałem, bo już wiedziałem – po przyjęciu do pierwszej drużyny Piasta – że da się przeżyć.
- Sportowo było trudno?
- Trenowaliśmy dużo więcej niż w Piaście. Zwłaszcza zima była ciężka. Rozpoczynało się 2 stycznia, a dopiero w połowie marca ruszała liga. Dziesięć tygodni bez meczu na trawie, mordercze zajęcia. Jezierski zabierał nas na zimowe zgrupowania do ówczesnej Czechosłowacji. iegało się wiele kilometrów pod górkę, a potem zjeżdżało na d… na ortalionowych kurtkach. Jak Antoni Piechniczek zaczął nas na zgrupowaniu reprezentacji gonić po szczytach w okolicy Wisły, ja już byłem przystosowany.
- Życie piłkarza generalnie było inne, prawda?
- Oczywiście. Dojeżdżałem z Gliwic pociągiem przez kilka miesięcy, potem przeprowadziłem się do Chorzowa. I kupiłem pierwszy w życiu samochód – wielką brykę w postaci… Fiata 126 p (śmiech).
- To w Ruchu nadano panu ksywkę „Krupniok”?
- „Krupniok” to nieprawda. Nie wiem, kto to po latach wymyślił, już tego nie prostowałem. Ale nikt tak do mnie się nie zwracał.
- W sobotę derby Piast – Ruch. Jak się panu podoba początek sezonu w wykonaniu obu ekip?
- Cieszę się, że dzięki „SE” mialem okazję chwilę powspominać dawne czasy. Natomiast mało mam dziś, prawdę mówiąc, kontaktów z dzisiejszą polską piłką. Czasem rzucę okiem, jak tam Piast w tabeli, jak Ruch… Sporo frajdy gliwiczanie sprawili mi mistrzostwem Polski. Dla mnie Piast – jakiego pamiętam - zawsze był zespołem czołówki drugiej ligi. A ty nagle tytuł!
- Piast sięgał po mistrzostwo, Ruch w tym czasie… sięgał dna!
- Nie mogłem uwierzyć, jak głęboki jest ten upadek Ruchu. Choć tu, w Niemczech, też miałem wiele przykładów takiego „pikowania”. Wiele klubów do teraz się po nich zbiera, więc gratuluję chorzowianom, że oni odrodzili się tak szybko.
- Ruch właśnie podpisał umowę w sprawie gry na Stadionie Śląskim.
- Poważnie? Supersprawa. Tam zagrałem chyba najważniejszy mecz w życiu, z DDR. Ja, chłop 1,74 cm w kapeluszu, strzeliłem bramkę głową. Wygraliśmy, potem pojechaliśmy do Hiszpanii i zostaliśmy trzecią drużyną świata.
- A kto wygra w sobotę?
- Nie znam piłkarzy obu ekip. Mam tylko nadzieję, że – jak za moich czasów – w obu klubach potrafią wypatrzyć i wychować „swoich” chłopaków, ze Śląska.
- Dla kogo w derbach pańskie serce będzie mocniej pikać?
- To akurat proste pytanie. Ruch otworzył mi drzwi do wielkiej piłki, ale moje miasto to Gliwice, w Piaście spędziłem prawie dziesięć lat.
- Wciąż pan pracuje w Bayerze Leverkusen?
- Niezmiennie od lat. Ostatnio mam indywidualne zajęcia szkoleniowe z najlepszymi graczami ekip od U-12 do U-15 w akademii Bayeru. Piłka nigdy nie była moim wrogiem, na technikę nie narzekałem, więc... mam się czym dzielić. Jest wśród moich podopiecznych wielu chłopaków z polskimi korzeniami: urodzonych w Polsce, albo z polskich rodziców.