„Super Express”: - Pięć tygodni minęło od pańskiego dramatycznego wypadku. Jak zdrowie?
Henryk Kasperczak: - Najważniejsza była operacja kości udowej, złamanej pod wpływem nacisku protezy biodrowo-miednicowej, którą mi kilka lat temu wszczepiono. Potem wychodziły inne historie: złamane żebra, siniaki, krwiaki… Teraz z kolei trochę kaszlę. Lekarze bali się, że to coś poważnego z płucami. Wie pan, po uderzeniu, po złamaniu żeber różnie bywa, stąd kilka badań przeszedłem. Ale to tylko zwykłe przeziębienie. Więc dziś moje największe zmartwienie to oczekiwanie na to, by wspomniana kość udowa się zrosła.
- I pewnie jeszcze jakiś czas pozostanie pan w ośrodku rehabilitacyjnym?
- Oczywiście. Pierwsze diagnozy mówiły, że będę mógł stanąć na tę feralną nogę najwcześniej po trzech miesiącach od wypadku. 25 lipca mam spotkanie z profesorem, który mnie operował. Wtedy będę wiedzieć, w którym kierunku zmierza rekonwalescencja.
- A na razie podstawowy sprzęt do przemieszczania się to wózek?
- Tak. Nie wolno mi postawić tej nogi na ziemię, obciążyć jej w żaden sposób. Póki kość się nie zrośnie, nie zagoi, nie mogę wykonywać żadnych ćwiczeń. Rehabilitacja ogranicza się wyłącznie do zajęć mających sprawić, by nie zastały się mięśnie.
- Dolegliwości bólowe się pojawiają?
- Przede wszystkim na wysokości żeber, i w całej połowie ciała, która została przygnieciona kosiarką. Z czasem – jak mówiłem – wyszły dodatkowe krwiaki, bo przecież 6-8 metrów zsuwałem się po zboczu.
- Pamiętam obraz Henryka Kasperczaka z majowej gali Ekstraklasy, kiedy został pan przyjęty do Galerii Sław – pełnego energii, optymizmu. I trudno mi sobie wyobrazić, że dziś jest pan unieruchomiony!
- No widzi pan, wystarczy głupi wypadek, by być innym, niż półtora miesiąca wcześniej… Zawodzi „mechanika”, trzeba czekać na zrośnięcie się kości. Na szczęście głowa jest OK, choć przecież mam tę świadomość, że gdyby kosiarka walnęła mnie w głowę – a nie w żebra – być może nie rozmawialibyśmy dzisiaj.