- "Dieta". Słowo, które w latach 90-tych wywoływało uśmiech na ustach polskich piłkarzy. Dziś chyba nie da się już bez niej obejść?
- Kiedyś piłka nożna była inna. Kiedyś, czyli nawet ponad dekadę temu. Przygotowanie fizyczne i budowa nie były koniecznie kluczowymi elementami. Dodatkowo wysiłek też wydaje się być większy. Samo przygotowanie piłkarzy pod kątem diety nie jest łatwe, ale wszyscy zwracają na to uwagę. W klubie nareszcie spotyka się dietetyków i w Polsce staje się to normą. W latach 90-tych uznawało się to za rzadkość lub w ogóle było to zjawisko niespotykane.
- Wygląda na to, że dziś nie tylko dieta to konieczność, ale i obecność dietetyka w zespole.
- Chyba, że trener ma taką samą wiedzę! Ale na serio - to osoba bardzo potrzebna w zespole. Trzeba budować ciągle tę świadomość zawodników. Młodzi wchodzą do szatni i powinni zdawać sobie sprawę, jak ważnym elementem jest odżywianie. Nie można tego na pewno lekceważyć. Z odpowiednią osobą szybko jesteśmy w stanie dowiedzieć się, co jest dla naszego organizmu najlepsze, po czym najlepiej się czujemy i wreszcie - po czym najlepiej wyglądamy.
- Łatwo się do tego wszystkiego przyzwyczaić? Szczerze.
- Jest to swego rodzaju wyrzeczenie i każdy stara się z tym jakoś walczyć. Czasami siedząc wieczorem w domu ma się ochotę na coś słodkiego, cukierki czy inny napój. Wtedy jest najtrudniej, ale da się żyć. Człowiek się zresztą szybko przyzwyczaja. Od pół roku głównie żywimy się w klubie, bo mamy tu ogromny wybór posiłków, począwszy od śniadań. Po treningu też jest ten komfort, że można zjeść rybę, ryż, mięso... Ja przeważnie sięgam po makaron bezglutenowy i jest w porządku.
- Ale momentami nie było łatwo. Mówiłeś, że zaczynając dość rygorystyczną dietę, cierpiałeś na klubowych śniadaniach.
- To było na samym początku, około półtora, maksymalnie dwa lata temu. Byliśmy bodajże w Hiszpanii i z reguły chłopaki zajadali się croissantami z dżemem, a ja siedziałem i wyjadałem orzechy. Tyle, że początki we wszystkim są najtrudniejsze, niezależnie od życiowej aktywności. Potem się oswajasz i problemy znikają.
- Zwłaszcza, że sam przyznawałeś przy wielu okazjach, że często modyfikujesz menu.
- Trzeba je urozmaicać i próbować innych rzeczy. Ludzie dziś stosują przeróżne diety. Nawet moja mama uparła się, że będzie jakąś stosować, choć nie była ona idealna i najzdrowsza. Ja staram się testować na sobie różne rzeczy, bo wiem, że wtedy dostanę informację zwrotną od organizmu. Da się w ten sposób wybadać po czym czuję się najlepiej i co powinienem stosować regularnie. W klubie mieliśmy ostatnio badania związane z tolerancją żywieniową. W ten sposób dowiadujemy się jak nasze ciało reaguje na przyswajanie 206 różnych składników. Tam wyszło m.in., że nie powinienem jeść bananów, które często należą do diety sportowca. Energia i tak dalej - wiadomo. Oprócz tego wyszło, że nie powinienem jeść produktów zawierających pszenicę...
- ...o której zresztą dużo w życiu czytałeś.
- Zgadza się. To były książki Williama Davisa i Novaka Djokovicia. Opowiadają o walce z obecnością pszenicy w pokarmie. Tego typu tytułów regularnie przebywa i to ogromny kontrast w porównaniu z przeszłością. Kiedyś musiałem chodzić do naszego lekarza w Legii - doktora Machowskiego - i prosić, co tam ma na półce. Głównie była to wiedza teoretyczna, ale też można było coś wynieść dla siebie. Choć było to dość niejednoznaczne.
- Więc z pomocą przychodził ci wtedy Internet.
- Nie miałem wyboru, grzebałem sam, bo to było główne źródło. Informacji oczywiście nie było tylu, co teraz, bo do Warszawy przeniosłem się ponad 10 lat temu...
- Zrobiłeś przy tym ogromny postęp, bo przychodząc do Legii byłeś chucherkiem i ważyłeś około 70 kilogramów.
- Dokładnie 69, a teraz 82. Przytyłem zatem 13 kilo, z czego 10 w ciągu jednego roku. To było dosyć sporo i od tej pory zwracałem uwagę na to, co jem. Co prawda nie mieliśmy jeszcze wtedy w naszym klubie dietetyka i znów trzeba było samemu szukać informacji. Przyznam, że byłem dość nadgorliwy w tym elemencie. Chciałem ciągle tylko więcej i więcej, aż w pewnym momencie się zatraciłem. Nie zauważałem, że było tego wszystkiego za dużo. W piłce pewne rzeczy należy rozgraniczać i żeby tej siły było w sam raz. Nadmiar wcale nie pomaga. Ja dodatkowo miałem takie uwarunkowania genetyczne, że po siłowni robię się dosyć szeroki w barach i na to też muszę zwracać uwagę. Jestem coraz starszy, mam już sporo doświadczenia i wiem, czego potrzebuje moje ciało.
- Ten Internet też nieraz ci przeszkadzał. Informacje z sieci wziąłeś sobie tak bardzo do serca, że przesadzałeś z intensywnością treningu i w konsekwencji łapałeś przeróżne urazy.
- Dokładnie. Za dużo działań na własną rękę, za dużo informacji z Internetu i było jak było. Teraz pracuję na siłowni z dwa, trzy razy w tygodniu. Ograniczam się jednak tylko do ćwiczeń na drążku. Robię podciąganie, pompki szwedzkie. Z reguły są to ćwiczenia oparte na ciężarze własnego ciała. Po to, żeby go bardziej nie "rozpychać". Nie potrzebuję do tego skomplikowanego sprzętu, jaki niektórzy polecają. Dostaję od Pumy nie tylko obuwie piłkarskie, ale fajne stroje i buty treningowe i to wystarcza do wszystkich tych ćwiczeń.
- Dziś sam masz za sobą działania w sieci, bo prowadziłeś bloga o jedzeniu.
- Nie mówmy jeszcze o tym w czasie przeszłym. Blog był, ale wróci niedługo z powrotem. Po prostu nie miałem wtedy możliwości, by poświęcić temu przedsięwzięciu tyle czasu, ile trzeba i skończyło się tak, że zrobiłem sobie przerwę od wrzucania postów. Wiadomo, że mam pewną „zabawkę” na tematy związane z dietą, a między meczami jest trochę luzu, żeby zagłębić się w ten wątek. A gwarantuję, że jest on bardzo szeroki i ciekawy. Dzisiaj ludzi nie trzeba zmuszać do tego, by zaczęli czytać o odżywianiu, bo wręcz... głupio jest to olewać. Prosta kalkulacja: jesz dobrze, to czujesz się dobrze. Lepszej reklamy dla zdrowego jedzenia nie idzie znaleźć. A ja potrzebuje tego, żeby przy okazji czuć się jeszcze znakomicie na boisku.
- Przed laty korzystałeś także z rad kolegów, którzy od bardzo dawna byli pod opieką doskonałych specjalistów od diety. Jak choćby Łukasz Fabiański w Arsenalu.
- I zaczerpnąłem trochę tej jego wiedzy. W dzień meczu nigdy nie serwowano mu surowych warzyw i owoców. Też się tego trzymam, ale nie traktuję tego jako wyrzeczenia. Wystarczy sobie zafundować to samo, tylko po ugotowaniu.
- Nie da się jednak tak funkcjonować 24 godziny przez 365 dni w roku.
- To oczywiste, dlatego po meczu robię sobie dzień dyspensy. Pozwalam sobie na więcej, bo w trakcie spotkania tracimy dużo kalorii i energii. Więc wtedy na pewno nie przeszkadza fakt, że pozwolę sobie na co tylko mam ochotę.
- Na przykład na „piwko". Wskazane po wysiłku?
- Ja akurat za nim nie przepadam, ale faktycznie - krąży dużo opinii, że piwo nie zaszkodzi, a pomoże. Podobnie jest z czerwonym winem i lubię wypić lampkę. Wszystko z korzyścią dla organizmu. Poza tym - to nie jest tak, że tylko dzień po meczu odpuszczam. Są takie momenty, że możesz sobie czasem pozwolić. Nie odmówię sobie np. raz w miesiącu czekolady, bo przecież i tak jestem w odpowiednim rytmie.
- Na tyle dobrym, że podobno od lat nie liczysz kalorii.
- Zgadza się, bo w moim przypadku nie ma to już znaczenia. Zamiast siedzieć z kalkulatorem - wole jeść z rozsądkiem.