Ponad ćwierć wieku temu właśnie on relacjonował na antenie Polskiego Radia mecz Broendby IF – Widzew Łódź. Pierwsze spotkanie wygrali łodzianie 2:1. W rewanżu przegrywali już 0:3, ale ostatecznie – dzięki bramce strzelonej w 89 minucie – doprowadzili do wyniku 2:3, dającego im awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów 1996/97. Ten bój został „unieśmiertelniony” właśnie komentarzem Tomasza Zimocha. No bo jeśli słyszało się ów przekaz, nie można nie pamiętać słynnej frazy „Turku, kończ ten mecz!”, gdy turecki rozjemca przedłużał grę o kolejne sekundy i minuty już po upływie regulaminowego czasu?
„Super Express”: - Przeszły ciarki po plecach, gdy zobaczył pan, kogo los przydzielił Rakowowi w boju o Ligę Mistrzów?
Tomasz Zimoch: - Przeszły. Natychmiast sobie przypomniałem tamte chwile… I nawet miałem nadzieję, że znów posędziuje Turek. Zastanawiałem się, czy może w tym pomóc Zbyszek Boniek albo Szymon Marciniak (śmiech).
- Będzie Rumun z gwizdkiem.
- OK. Ważniejsze jest to, że Raków wciąż ma szanse na awans. Nie ma się czego bać, Kopenhaga jest do zdobycia! Czymże Raków dziś różni się od Widzewa sprzed ćwierć wieku? Niczym. Też, jak Widzew ponad ćwierć wieku temu, jest przez Duńczyków niedoceniany.
- Miał pan wrażenie, że zlekceważyli widzewiaków?
- Wszystko już mieli przygotowane do świętowania: wielki raut, schłodzone szampany, jedzenie roznoszone przez kelnerów.
- Świat mocno się zmienił od tego czasu. Ze swych miejsc dziennikarze już nie widzą VIP-owskich lóż, a w nich – cytując klasyka: „panów we wspaniałych krawatach”…
-… ani „pań w eleganckich toaletach” (śmiech). Nie widzą, to prawda. Wtedy jednak siedziałem wśród ludzi, nie mając żadnej kabiny sprawozdawczej. Urządzenie nadawcze trzymałem pod nogami. Kiedy mecz się skończył, rzuciłem nawet w eter: „Duńczyku, nie przeszkadzaj”, bo jeden z przechodzących kibiców Broendby uderzył mnie w ramię.
- To była z jego strony frustracja czy złość?
- Zdecydowanie złość. Pewnie dlatego, że przez prawie 90 minut z każdego z Duńczyków biła pewność, że nic złego Broendby stać się nie może. Kiedy więc polski kopciuszek strzelił gola na 3:2, eliminującego gospodarzy, była wielka gorycz przechodząca w złość.
- Duńskie szampany pozostały nieotwarte. A jak pan uczcił awans do Champions League?
- Nie pamiętam. Wiem, że nie przespałem nocy po tym spotkaniu, bo byłem tak bardzo nakręcony emocjonalnie. Wcześniej, po zebraniu sprzętu, zbiegłem do szatni Widzewa. Większość piłkarzy była już po kąpieli, nawet zdążyła wyjść z budynku. Siedział w niej jedynie rozebrany do nagusa Maciek Szczęsny. Palił papierosa i puszczał obłoczki dymków jak kowboje z westernów! „No i cośmy, k…, zrobili?” - zapytał przekornie, gdy mnie zobaczył.
- Też niezły cytat. Ale te najlepsze to jednak pana autorstwa…
- A wie pan, że ja nie pamiętałem tego, co mówiłem? Co więcej, bardzo długo w archiwum radia w Warszawie nie mogliśmy tej transmisji znaleźć. Dopiero po latach, gdy przegrywano stare taśmy na nośniki cyfrowe, relacja przypadkowo się odnalazła, a pracownik, który ją znalazł, sprezentował mi ją na płycie.
- A dziś żyje ona dzięki kibicom, dzięki nagraniu wpuszczonemu w Internet. I to jak żyje!
- To miłe, gdy te cytaty wciąż są w obiegu, choć… nie ma dziś osoby, która by mnie przekonała jednoznacznie i dobitnie, że to ona owo nagranie wykonane w 1996 wrzuciła do Internetu, który przecież wówczas dopiero raczkował. A szampan dla takiej osoby czeka! A wracając do pańskiego pytania: rzeczywiście, wspomnienie jest żywe wśród kibiców. Do dziś piszą do mnie słuchacze: „Panie Tomku, mam na pulpicie komputera nagranie pana relacji i puszczam sobie, kiedy mam zły nastrój”. Inny przykład: kilka lat wstecz, podczas mojej wizyty na meczu w Bełchatowie, jeden z kibiców poprosił kolegę o zadzwonienie na jego komórkę, by pokazać mi, że fragment mojego komentarza ma ustawiony jako dzwonek. I wie pan co? Poszedłem jego śladem. Gdy ktoś do mnie dzwoni, moja komórka też odzywa się do mnie słowami ze stadionu Broendby!
- Zapytał pan na wstępie: „Czymże Raków dziś różni się od Widzewa sprzed ćwierć wieku?”. Rozumiem, że wierzy pan w sukces częstochowian w stolicy Danii?
- Wierzę. Przede wszystkim dlatego, że jeszcze kilka lat temu chyba nikt nie spodziewał się takich sukcesów Rakowa. Znam głosy cenionych w polskiej piłce ludzi, którzy po jego awansie do ekstraklasy wieszczyli, że będzie to klub maksymalnie trzech sezonów w elicie. A jednak wszedł z butami do tego towarzystwa i odważnie sięgnął po duży kawał ligowego tortu, a nie tylko odrobinę lukru i słodkiej masy.
- Ale od mistrzostwa Polski do Ligi Mistrzów droga daleka, zwłaszcza po 0:1 w meczu domowym…
- Trzeba mieć charakter, jaja i nie być płaczkami. Jasne, szczęścia – co pokazał pierwszy mecz – też trzeba trochę mieć. Ale niech Raków przed odlotem do Danii odwiedzi Paulinów na Jasnej Górze, odmówi „Zdrowaśkę” za wygraną i niech odważnie wyjdzie na boisko. Na pewno jest w stanie wygrać.
- 27 lat temu, po bramce dającej Widzewowi awans, trener Franciszek Smuda rwał włosy z radości, wbiegł na murawę. Jakoś trudno sobie wyobrazić Dawida Szwargę w takiej sytuacji. Też znak czasów, że dziś nawet radość musi być zimna i profesjonalna?
- Coś w tym jest… Ale ja życzę panu Dawidowi, by poszedł śladem Franza. Niech wybuchnie jak Etna, albo jak ten wulkan islandzki, którego nazwy nikt nie jest w stanie wypowiedzieć i spamiętać. A kierownik drużyny z Częstochowy niech przeżyje taką radość, jak nieodżałowany Tadziu Gapiński, zawsze – jak mówiłem w transmisji – elegancko uczesany, w koszuli i w marynarce. Może niech też założy marynarkę, żeby – po awansie – mógł nią wywijać i wymachiwać jak na koncertach rockowych? Tego Rakowowi życzę.