Polacy stanęli na trzecim stopniu podium, a Grzegorz Lato – symbolicznie, o czym opowiedział „Super Expressowi” - założył na głowę koronę mundialowego króla strzelców. Legendarny napastnik podzielił się z nami wspomnieniami z imprezy, której naocznych świadków (i uczestników także) ubywa z roku na rok...
„Super Express”: - „Amatorzy zaszokowali świat” - brzmiał po mundialu w RFN jeden z tytułów w angielskiej prasie. Dla was trzecie miejsce też było szokiem?
Grzegorz Lato: - Trzeba wrócić do meczu na Wembley, albo nawet do rozgrywanego tydzień wcześniej meczu z Holendrami, w najsilniejszym składzie, z Cruyffem, Neskensem, Rene van der Kerkhofem. Zremisowaliśmy u nich 1:1, a trener Holendrów powiedział wprost. „Niech się Anglicy nie cieszą, że jadą do Niemiec. Jeszcze muszą z Polakami wygrać”... Potem było Wembley – oczywiście wspaniały był Janek Tomaszewski, ale przecież bronili dostępu do naszej bramki, a czasem wybijali piłkę z linii i Jurek Gorgoń, i Heniu Kasperczak, i Antek Szymanowski. Jeżeli kogoś zaszokowaliśmy, to już wtedy, jesienią 1973.
- A to „amatorstwo”?
- Amatorzy? Przecież, powiem panu, ja do pracy nie chodziłem, i żaden z moich kolegów też nie. Jeżeli robotnik w Mielcu zarabiał w tym czasie 4 tysiące złotych, kierownik wydziału – mniej więcej 5 tysięcy, a ja – jako „specjalista” - wraz z premiami za mecze mogłem zarobić i 60 tysięcy miesięcznie, no to słowo „krezusi” jest chyba zasadne wobec piłkarzy z naszej epoki. No i nagrody za sukcesy reprezentacyjne też były solidne.
- Premia za trzecie miejsce w świecie wyniosła 190 tysięcy złotych, czyli około 50 miesięcznych wypłat - może pan to potwierdzić?
- Tak. Za takie pieniądze można było postawić dom. Ja już wcześniej zacząłem budowę, więc było akurat na wykończenie.
- Przebieg meczów wszyscy kibice znają doskonale. Doskonale też znają piękne zdjęcie z meczu z Włochami, na którym Grzegorz Lato soczyście całuje Andrzeja Szarmacha. Nie było między wami rywalizacji o koronę najlepszego strzelca?
- Ależ skąd. Człowiek wychodził na boisko, starał się ile mógł i nie patrzył na to, kto strzela bramki. W powszechnej opinii świata Polska i Haiti miały być chłopcami do bicia, a Argentyńczykom i Włochom marzył się tytuł mistrzowski. No ale kiedy zlaliśmy Latynosów w naszym pierwszym meczu, fachowcy od razu zaczęli nam wróżyć, że będziemy w najlepszej czwórce turnieju. Cieszyły nas te opinie, cieszyła gra i cieszyły gole. A bramki z Włochami były kapitalne: Kazia Deyny – jedna z najpiękniejszych na tych mistrzostwach, do tego piękna główka Andrzeja. Efektownie wyszliśmy z grupy
- Zaraz potem był trudny mecz ze Szwedami, na dodatek bez ukaranego Adama Musiała. Zapomniał się?
- Murrhardt – nasza siedziba - było małym miasteczkiem, za to z całkiem sporą liczbą barów. Kiedy zaczęliśmy lać kolejnych rywali, a potem szliśmy „przepłukać gardło”, za piwo płacić nie musieliśmy; nie było mowy o tym, by któryś z właścicieli baru wziął od nas jakiekolwiek pieniądze. Po wygraniu grupy też poszliśmy w miasto. Żadne „balety”, po prostu jedno, drugie, w końcu i trzecie piwko w barze. No i spóźniliśmy się trochę do hotelu: zamiast przyjść o 22.00, zgodnie z umową z trenerem Górskim, wróciliśmy 20 minut później.
- Skoro było was więcej, to czemu konsekwencje poniósł akurat Musiał?
- Bo Adaś zawsze w takich chwilach był bardzo elokwentny i chciał wszystko z trenerem Górskim wyjaśnić. Kaziu poczuł od niego trochę piwa, a potem dał się podpuścić Jackowi Gmochowi. Wpuścili Guta na prawą stronę, Antek Szymanowski przeszedł na lewą... Są takie stare zasady: zwycięskiego składu się nie zmienia. Wygraliśmy ze Szwedami, ale to był nasz najsłabszy mecz na mistrzostwach.
- Próbowaliście się wstawiać za Musiałem?
- Selekcjoner, powiem panu, jest jak kapitan na statku: zawsze ma rację. To paragraf pierwszy. A paragraf drugi? Nawet jeśli nie ma racji – patrz paragraf pierwszy. Kaziu po Szwedach przemyślał jednak sprawę, Adaś wrócił na lewą obronę, i mecz z Jugosławią wyglądał już zupełnie inaczej.
- To był – piłkarsko – wielki turniej Gadochy, żeby przypomnieć jego fantastyczną akcję w meczu z Jugosławią, zakończoną niecelnym strzałem, choć pan był wtedy dużo lepiej ustawiony, by ją wykończyć...
- Tak, Robert grał świetnie, ale momentami na siłę szukał tej swojej bramki.
- Pozostańmy jeszcze przy Gadosze. To pan po latach przywołał jego postać w kontekście pieniędzy otrzymanych od Argentyńczyków za waszą wygraną z Włochami, którymi nie podzielił się z drużyną...
- Bo to była prawda! W pierwszej połowie lat 80. grałem w meksykańskiej drużynie Atlante z Argentyńczykiem, Rubenem Ayalą. Prawoskrzydłowy, długie włosy, uczestnik mundialu w RFN. Po zwycięstwach prezydent klubu często zapraszał nas na kolację, na winko. Przy jednej z takich okazji Ayala zgadał się ze mną: „Wy, Polacy, jesteście superchłopaki. Pomogliście nam wtedy w 1974, wygrywając z Włochami”. A potem wyjaśnił mi to, co się – jego zdaniem - wydarzyło, ile dali. „Za wyjście z grupy każdy z nas miał dostać 8 tysięcy dolarów. Złożyliśmy się więc po tysiąc dolarów od głowy” - mówił. W sumie zgromadzili 24 tysiące, z której ostatecznie trafić miało do nas 18 tysięcy. „Bo ja też coś musiałem z tego mieć” - powiedział mi Ayala. Ale nawet te 18 tysięcy to była w polskich warunkach ogromna suma. O której myśmy nic nie wiedzieli, po prostu wygraliśmy z Włochami, bo byliśmy lepsi, dzięki czemu Argentyna awansowała wraz z nami do II rundy. A „premię” za wygrany przez całą drużynę mecz wziął jeden człowiek.
- Po nagłośnieniu całej sprawy 30 lat później, Robert Gadocha w jedynym wywiadzie zaprzeczył całej historii. Pan miał okazję go o to spytać?
- Nie. Wcześniej czasem przyjeżdżał ze Stanów Zjednoczonych brał udział w meczach „Orłów Górskiego”, ale po tym wszystkim ślad po nim zaginął.
- Przykre?
- Powtórzę – nawet te tysiąc dolarów na głowę w tamtych czasach to było – na polskie warunki – dużo pieniędzy. Ale to jego sprawa, nie rozpaczałem wcale, kiedy się o niej po latach dowiedziałem.
- Jak – po porażce z RFN – udało się wam pozbierać mentalnie na mecz o 3. miejsce?
- Żony przyjechały, powiem panu uczciwie (śmiech). Była kawka, spotkanie... A tak naprawdę – czwarte miejsce w świecie też byłoby sukcesem, ale trzecie zawsze jest lepsze. Mądrze – na kontrę – ustawił nas Kaziu Górski, a ja w którymś momencie „na chłopski numer” wziąłem obrońcę: on myślał, że będę go kiwać, a ja puściłem mu piłkę obok nogi, obiegłem i już mógł mnie dogonić...
- Ale jeszcze trzeba było bramkarza przechytrzyć!
- Oni nas dobrze rozpracowali. Bramkarz pamiętał, że w takiej sytuacji w meczu z Argentyną strzelałem po krótkim słupku, w górny róg. Więc nawet zrobił ruch w tę stronę, a ja mu tę piłkę po ziemi puściłem: takie kul, kul, kul tuż przy długim słupku.
- „Kul kul kul” na wagę trzeciego miejsca w świecie!
- Tak naprawdę skala naszego sukcesu – a zwłaszcza sposób jego odbioru przez kibiców – dotarła do nas po powrocie do kraju. Tłumy na lotnisku, przejazd odkrytym autokarem przez Warszawę... Po Heńka Kasperczaka, Jasia Domarskiego i po mnie nasza fabryka z Mielca wysłała specjalny samolot. Potem przejazd przez miasto wózkami golfowymi, powitanie w wypełnionej po brzegi hali – chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że jednak „coś” zrobiliśmy.
- Ładne mi „coś”: trzecie miejsce w świecie, a pan – jeszcze korona króla strzelców. Nagroda była?
- Mercedes...
- ?
- … do umycia (śmiech). A koronę – owszem, mam. Przepiękną, kryształową, z siedmioma szklanymi piłeczkami i wygrawerowanym napisem „Królowi strzelców X Mistrzostw Świata 1974 roku”. To był prezent od Huty Szkła w Krośnie!
- FIFA się nie postarała?
- Dopiero parę mundiali później najlepszy strzelec zaczął otrzymywać od organizatorów symboliczną nagrodę.
- Warto przypomnieć – bo nie wszyscy kibice, zwłaszcza ci młodsi, to wiedzą – że ów medal za trzecie miejsce wcale nie był brązowy, prawda?
- Tak. Szczere srebro. Tak sobie wtedy organizatorzy wymyślili, że medale za czołowe miejsca były – kolejne – złote, pozłacane, srebrne i brązowe.
- Z tych siedmiu goli, dających tytuł króla strzelców, wspomina pan któryś szczególnie? Za jego urodę?
- Uroda, powiem panu uczciwie, nie ma znaczenia. Liczyło się tylko to, że piłka linię przekroczyła, a sędzia wskazał na środek.
- Zacząłem od pytania o amatorów i podobnym zakończę: gdyby wtedy w Polsce była swoboda transferowa i swoboda przechodzenia na zawodowstwo, gdzie by pan wylądował po mundialu'74?
- Może w Nowym Jorku? Prezydent i trener tamtejszego Cosmosu przylecieli do Mielca i nijak nie mogli zrozumieć tego, że to nie klub decyduje o sprzedaży swojego zawodnika, ale jakiś urzędnik w centralnym urzędzie w Warszawie... Były też inne oferty – jeszcze w trakcie mundialu w Niemczech mieszkający w tym kraju kuzyni ze strony żony namawiali nas do pozostania w RFN. „Nie ma mowy, żadnych ucieczek” - twardo stawiałem sprawę, choć obiecywali, że ze ściągnięciem syna – urodził się 4 kwietnia 1974 – nie będzie żadnego problemu. I powiem panu uczciwie – niczego w życiu nie żałowałem: starczała mi bułeczka z szyneczką, marcepanów już nie szukałem.