„Super Express”: - Pamięta pan pierwszy moment, w którym przyszła panu do głowy myśl: „Z tego berbecia piłkarsko coś będzie”?
Jerzy Brzęczek: - Grając za granicą, nieczęsto miałem okazję widywać Kubę. Ale tradycją były wakacyjne – letnie i zimowe - spotkania w naszej rodzinnej miejscowości, czyli w Truskolasach. Grywaliśmy wtedy w szkolnej hali, a Kuba był jednym z najmłodszych członków rodziny, zapraszanym do tych gierek. Bardziej jeszcze bawił się piłką, ale już wtedy miałem wrażenie, że dobrze czyta grę i – mimo różnicy wiekowej, a przede wszystkim fizycznej – nie ma w nim bojaźni ani strachu. Chętnie podejmował ryzyko. Miał też charakter, zaangażowanie i pasję.
- Przychodził w tamtych czasach do pana z prośbą: „Wujek, pokaż medal” albo „Wujek, daj koszulkę”?
- Nie musiał. W rodzinnym domu miałem dużo strojów z meczów reprezentacyjnych i klubowych. Kuba z Dawidem (brat – dop. aut.) po latach przyznali się, że pod moją nieobecność często zakładali koszulki z orzełkiem i namiętnie kopali w nich piłkę, w domu bądź na podwórku. Więc myślę sobie, że marzenia o reprezentacji kształtowały się u Kuby już wtedy, a podsycały je wyprawy na moje mecze.
- Rozumiem, że go pan zabierał na spotkania Biało-Czerwonych?
- Oczywiście. Przyjeżdżali też obaj do mnie, kiedy grałem w Austrii, potem w Izraelu. Oglądali mecze ligowe, przychodzili na treningi. Kuba kodował moje akcje, podania, bramki, choć przyznał się do tego dopiero wiele lat później.
- Na gorąco o tym nie rozmawialiście?
- Nie. Za to kiedy już był wielkim piłkarzem – a był zdecydowanie lepszym niż ja – chętnie do tych młodzieńczych wspomnień wracał. Widocznie był to wówczas dla niego dodatkowy bodziec, wzmacniający jego pasję, działający na rozwój sportowy i osobowy.
- No to odwróćmy role: pamięta pan pierwszy widok Kuby w koszulce z orzełkiem?
- Owszem. Grałem wtedy w Austrii, a on z kadrą U-19 – w składzie której był m.in. Łukasz Piszczek - przyjechał na turniej eliminacyjny do mistrzostw Europy, zresztą zakończony awansem do finałowych zmagań. Kiedy odwiedziłem chłopaków w hotelu, wszyscy byli zdziwieni; dopiero wtedy dowiedzieli się, że jesteśmy rodziną. Kuba się z tym nie afiszował; chciał się przebijać w piłce własnymi umiejętnościami, a nie powinowactwem czy więzami rodzinnymi.
- Ale pewnie były momenty, w których pan z dumą pomyślał: „Moja krew”?
- Trudno wybrać jedno takie wydarzenie… Po raz pierwszy – chyba w jego debiucie w Wiśle, w którym od razu zdobył gola w spotkaniu Pucharu Polski (5:0 z Polonią Warszawa – dop. red.), czym potwierdził swoją przydatność i talent. Ale oczywiście te największe momenty radości związane są z reprezentacją. Pięknych bramek, asyst, zagrań było wiele, na czele z fenomenalnym golem na Stadionie Śląskim w spotkaniu z Czechami po całej akcji będącej zapowiedzią takiego właśnie zakończenia. Potem trafienie na EURO 2012 z Rosją, supermistrzostwa we Francji cztery lata później… Opaska kapitańska w reprezentacji – od któregoś momentu byłem wręcz pewny, że trafi ona na ramię Kuby. W piłce klubowej też nie brakowało chwil, do których dziś wracam chętnie: tytuł z Wisłą, triumfy z Borussią… Generalnie Kuba – jako człowiek – to niesamowity gość ze swoimi życiowymi zasadami. A w polskiej piłce – legenda. To, co zrobił dla reprezentacji w trudnym, przełomowym okresie, gdy zaczynaliśmy się odbijać po okresie posuchy, jest nie do przecenienia.
- Były w tej karierze i chwile trudne…
- Oczywiście. Dwie nieobecności w wielkich turniejach: na mundialu 2006 i na EURO 2008, z których wyeliminowały go kontuzje. W tamtych czasach nasza gra w tej rangi imprezach nie była czymś oczywistym, więc te nieszczęścia bolały bardzo.
- I wtedy przydawało się wsparcie wujka?
- Dużo wtedy rozmawialiśmy. Zwłaszcza wyjazd ze zgrupowania przed mistrzostwami w Austrii i Szwajcarii był dla Kuby dużym ciosem.
- A co się działo w duszy Jerzego Brzęczka, gdy Kuba Błaszczykowski nie strzelił karnego w serii jedenastek w grze o awans do półfinału mistrzostw Europy 2016?
- Awans do strefy medalowej byłby gigantycznym osiągnięciem i nagrodą dla całej ekipy, również dla Kuby, który wtedy grał świetnie. Ale ten karny – nawet gdyby został wykorzystany – jeszcze nie dawał nam przepustki do półfinału; trafić musieliby kolejni wykonawcy. Co czułem? Oczywiście żal. Doskonale zdawałem sobie sprawę, co się w nim wewnętrznie rozgrywa, i nawet specjalnie nie potrzebowaliśmy wówczas bezpośredniego kontaktu, rozmów, by się rozumieć. Niedosyt też, niestety, bywa częścią futbolu. Najlepszym zdarzało się takich momentach zmarnować karnego…
- Z Kubą kojarzy się numer „16” na plecach. Na jego cześć koszulkę z tym numerem nosi – i zdobywa mistrzostwo Polski - Nicola Brzęczek, ale też Jakub Kamiński w Wolfsburgu. To jakaś szczęśliwa liczba Brzęczków i Błaszczykowskich?
- Ciekawe pytanie, bo ja zazwyczaj grałem z „dziesiątką”... Wie pan, że nigdy go o to nie spytałem? Myślę, że po prostu – trochę z przypadku – dostał tę „16” po przyjściu do Wisły. A że od razu przyniosła mu pomyślność, tak już mu została na koszulce.
- Najważniejszy moment Kuby w życiu klubowym?
- Pewnie finał Ligi Mistrzów, bo to zawsze największy zaszczyt dla piłkarza. Ale myślę, że bardzo ceni też złote medale w Borussii – bo to przecież ostatnie do tej pory mistrzostwa zdobyte w Niemczech przez klub inny niż Bayern, przed epoką jego absolutnej dominacji. A z pojedynczych spotkań – bez wątpienia ważny był dla niego mecz z Olympique Marsylia w fazie grupowej Champions League (grudzień 2011 – dop. aut.). Kuba nie był wtedy podstawowym piłkarzem BVB, Juergen Klopp nie traktował go jako „zawodnika pierwszego wyboru”. Rozmawialiśmy dzień tym meczem. Czułem, że strzeli bramkę i zasugerowałem mu, żeby – jeśli faktycznie zdobędzie gola – pobiegł do trenera i rzucił mu się na szyję. Tak się stało i od tej pory te ich relacje bardzo się zmieniły. Pozycja Kuby bardzo wzrosła.
- W piątek na Stadionie Narodowym łezka się panu w oku zakręci?
- W takich momentach – a niemało ich było, bo Kuba często wzruszał kibiców do łez - zawsze się kręci.