W środowym pożegnaniu Biało-Czerwonych z polską publicznością – czyli w meczu Polska – Chile – Kuba dostał od trenera Czesława Michniewicza pół godziny. Nie zmarnował ich: bardzo aktywnie włączał się do kreowania akcji ofensywnych, trudno mu też było zarzucić cokolwiek w wykonaniu zadań w destrukcji. Dla wielu obserwatorów był jednym z największych „wygranych” tej potyczki. Czy wystarczy to jednak do zaliczenia występów na mundialu? Decyzja należeć będzie oczywiście do Czesława Michniewicza...
„Super Express”: - Za panem... najdziwniejsze pół roku w życiu?
Jakub Kamiński: - Zaczynając nowy sezon, wiedziałem o co walczę: że chcę pojechać na mundial, że to największe marzenie i główny cel na kolejne miesiące. Dziś ten cel osiągnąłem. Wiem, ile włożyłem sił i emocji w jego realizację, a naprawdę nie było to proste. Wyjeżdżałem do nowego kraju, do nowego klubu, nowy był język... Wiedziałem, że nie będzie łatwo wywalczyć miejsce w składzie drużyny Bundesligi. Łapałem minuty ligowe od samego początku pobytu w Wolfsburgu, ale na pewno nie w wymiarze, który sobie założyłem. Forma – prawdę mówiąc – też nie była w tamtym momencie najlepsza. Musiałem trochę okrzepnąć w samej lidze i „dotrzeć się” z kolegami z zespołu. Ale ta aklimatyzacja – generalnie rzecz biorąc – i tak okazała się ostatecznie łatwiejsza; gdyby spojrzeć na drogę, jaką musiało przejść wielu innych piłkarzy, zanim zaczęli regularnie grać w Bundeslidze, ta moja nie była specjalnie kręta. Tej jesieni – pierwszej dla mnie w Niemczech – opuściłem jedynie spotkania z Bayernem i Eintrachtem. W pozostałych trzynastu pojawiłem się na boisku. Dla mnie to coś wielkiego, coś wspaniałego, że potrafiłem sobie wywalczyć skład. Liczę na to, że dzięki tym faktom, pomogę także i reprezentacji.
Przełomowe dla Jakuba Kamińskiego zgrupowanie kadry
- Przełomem – jeśli chodzi o pozycję w drużynie klubowej – okazało się wrześniowe zgrupowanie reprezentacji....
- Faktycznie. Trener Michniewicz powiedział mi wtedy, że – chcąc marzyć o mundialu - muszę mieć więcej minut w klubie; że muszę stać się podstawowym zawodnikiem. I po powrocie do Wolfsburga zagrałem w każdym ligowym spotkaniu w wyjściowym składzie. Cztery ostatnie mecze wygraliśmy, do tego doszło zwycięstwo w Pucharze Niemiec (z Eintrachtem Brunszwik – dop. aut.), w którym strzeliłem bramkę. Moja forma się ustabilizowała, złapałem fajny rytm meczowy, a kibice i eksperci regularnie śledzący Bundesligę mogli zauważyć, że dobrze się z tym czuję. Optymistycznie więc patrzę w przyszłość, choć wiadomo, że na razie brakuje mi „liczb” - moim zdaniem powinienem mieć znacznie więcej bramek i asyst. Ale też... nie napinam się na to: te „liczby” - wraz z regularną grą i zaufaniem, jakie mam ze strony trenera i kolegów z drużyny – w końcu przyjdą. Na koniec zaś i tak liczy się to, czy zespół wygrywa. A my - choć przecież początek sezonu w naszym wykonaniu to była naprawdę trudna droga - zajmujemy w tej chwili siódme miejsce. Wysokie, moim zdaniem, a w nowym roku będziemy walczyć o jeszcze większe cele.
- Parę miesięcy temu polskie media obiegła wypowiedź trenera Niko Kovaca o rzekomych „nawykach z polskiej piłki”, których powinien się pan wyzbyć. Co miał na myśli?
- Znam tę wypowiedź, wiele osób pytało mnie o te słowa trenera. Tymczasem ja sam ich bezpośrednio od niego nie usłyszałem. Jednak nawet jeśli jakieś nawyki miałem, to po wrześniowym pobycie na zgrupowaniu kadry najwyraźniej je poprawiłem czy też wyeliminowałem. Bo to właśnie wtedy szkoleniowiec dał mi szansę regularnej gry, a ja od tej pory nie oddałem składu.
Bezcenne rady „Lewego” dla Kuby Kamińskiego
- Skoro nie wiedział pan konkretnie, to co – pana zdaniem – zmieniło się w pańskiej postawie i grze, że jest pan „piłkarzem pierwszego wyboru”?
- Powiem tak: podczas wrześniowego zgrupowania – a właściwie już po jego zakończeniu, podczas ostatniej wspólnej kolacji w Walii – miałem okazję przed dłuższą chwilę porozmawiać z Robertem Lewandowskim. Zapytałem go wtedy – wiedząc oczywiście, że trener Kovac współpracował z „Lewym” w Bayernie – co mogę i co powinienem zrobić, żeby zacząć grać regularnie. „Nie czuję się gorszy od konkurentów na moją pozycję, fizycznie wyglądam super, prezentuję się dobrze na treningach” - powiedziałem Robertowi. Odpowiedź? „Kamyk, musisz być w każdym treningu na 100 procent; niezależnie od tego, czy jego intensywność jest wielka, czy nieco mniejsza. Niemcy to widzą, Niemcy to lubią”. Wziąłem to sobie do serca – co nie oznacza, że wcześniej tego nie robiłem. Robiłem, ale od tej pory starałem się dawać z siebie jeszcze więcej.
- Zgrupowanie – choćby ze względu na tę rozmowę – okazało się więc ważne, choć... nie dostał pan od selekcjonera nawet minuty w meczach z Holandią i Walią. Nie było więc „zastrzyku optymizmu”. Jak pan podchodził do tej sprawy?
- Normalnie. Mogę tylko powtórzyć: w tamtym momencie ani ja nie miałem na koncie zbyt wielu minut w Bundeslidze, ani wyniki Wolfsburga nie były najlepsze. Reprezentacja zaś grała bardzo ważne spotkania - o utrzymanie w Lidze Narodów. I to grała trójką obrońców, bez skrzydłowych. Czekałem – może nawet liczyłem po cichu – że trener Michniewicz coś zmieni w tym ustawieniu. Tak się nie stało, ale nie załamałem się. Nie miałem – w przeciwieństwie do wielu kolegów z kadry - rytmu meczowego z ligi, więc oni bardziej zasługiwali wtedy na grę. Dla mnie ważne było samo powołanie; sam wyjazd na zgrupowanie był czymś cennym. Jako młody zawodnik ze wszystkiego czerpię doświadczenie. Nie obrażałem się, tym bardziej dotarło do mnie, że muszę zakasać rękawy i wreszcie zacząć grać regularnie w klubie. Tak się stało i dziś jestem w tym miejscu, w którym jestem.
Spełnione marzenia „Kamyka” o mundialu
- W którym momencie poczuł pan, że jest pan blisko tego „złapania króliczka”, czyli znalezienia się w kadrze na mundial?
- Prawdą jest to, co powiedział trener Michniewicz, ogłaszając 26 nazwisk: rzeczywiście wcześniej nie dzwonił do nikogo. O miejscu w kadrze na mistrzostwa świata dowiedziałem się więc bezpośrednio z transmisji jego konferencji. Wcześniej miałem z tyłu głowy, że – po pierwsze – jestem wciąż jeszcze bardzo młodym zawodnikiem, bez wielkiego reprezentacyjnego doświadczenia; po drugie – że chcąc grać de facto trójką stoperów, selekcjoner weźmie tylko trzech skrzydłowych, zgodnie z wcześniejszymi deklaracjami. I to nie było wcale łatwe do poukładania sobie w głowie. Ale też wiedziałem, że występuję w lidze „top 5” w Europie, że w ostatnich tygodniach gram w niej regularnie, że nie przegrałem żadnego z dziewięciu meczów rozegranych przez VfL od chwili mojego powrotu z kadry. Każdy widz Bundesligi widział, że jestem w superformie. Owszem, suche liczby tego nie potwierdzają, ale to, co robiłem w tych spotkaniach dla Wolfsburga, było – moim zdaniem – nieocenione. Dostrzegł to także trener Kovac. Ustabilizowałem swoją dyspozycję i czułem – a tym bardziej czuję teraz, po oficjalnym powołaniu – że mogę dać reprezentacji coś ekstra; czy przy zmianie ustawienia, czy nawet na innej niż w klubie pozycji. Noga mi nie zadrży, kiedy wyjdę na boisko w Katarze, a selekcjonerowi będę się chciał za zaufanie odwdzięczyć.
- A jeśli będziemy jednak grać mundialu trójką obrońców, czyli bez skrzydłowego? Jaką wtedy rolę widzi pan dla siebie?
- Albo na „dziesiątkach”, albo na wahadle. Nie jest mi to obce. Na wahadle zagrałem w Wolfsburgu raz czy dwa w Bundeslidze i parokrotnie w okresie przygotowawczym. Jeżeli selekcjoner będzie mnie potrzebował w którejś z tych ról, nie będzie to dla mnie żaden problem.
Kamińskiemu pewności siebie nie brakuje
- Kiedy ruszał pan na zgrupowanie reprezentacji przed mundialem, koledzy klubowi zgotowali panu pożegnanie?
- Oczywiście. VfL to nie Bayern czy Borussia, gdzie na dużą imprezę pakuje się i jedzie kilkunastu piłkarzy. U nas w klubie jest tylko trzech uczestników katarskich mistrzostw: Koen Casteels (bramkarz reprezentacji Belgii – dop. aut.), Jonas Wind (napastnik kadry duńskiej – dop. aut.), no i ja. Zebrałem mnóstwo gratulacji za to, że w tak młodym wieku osiągnąłem już tak dużo. Były też oczywiście życzenia powodzenia – od trenera, przez cały sztab, aż po kolegów z zespołu.
- Ktoś się odważył na życzenia po polsku? Zdążył pan już nauczyć któregoś z kolegów polskich słów?
- Kierownik drużyny i parę osób w sztabie – ale kilku zawodników też – poznało dzięki mnie trochę polskich wyrazów. Tylko... niekoniecznie nadają się do powtórzenia w tych akurat okolicznościach. No i ja w tej rozmowie też ich używać nie będę (śmiech).
- Pytanie o oczekiwania przed mundialem byłoby banalne, więc zapytam, kiedy zamierza pan z niego wrócić?
- Mam nadzieję, że ten Katar u nas wszystkich będzie trwać jak najdłużej. Bardzo liczę na to, że damy wielką radość kibicom i sobie i wyjdziemy z grupy. A potem... Na każdej dużej imprezie jest drużyna-niespodzianka. Mam nadzieję, że na tym mundialu to my nią będziemy i dokonamy czegoś naprawdę ciekawego. Liczę, że emocji fanom przed telewizorami będziemy dostarczać jak najdłużej.
- Kiedy Lionel Messi sięgał po swe pierwsze triumfy, pan miał może siedem lat. Myślał pan czasami, że kiedyś uda się zagrać przeciwko niemu?
- Samo zobaczenie jednego z najlepszych zawodników w historii futbolu byłoby spełnieniem dziecięcych marzeń. Zagranie przeciwko niemu to już coś absolutnie kosmicznego!