„Super Express”: - Panie Waldku, słyszał pan?
Waldemar Matysik: - Tak, słyszałem, niestety... Zadzwonił mi z tą informacją Boguś Gunia (kapitan mistrzowskiego Górnika z lat 80. - dop. aut.). Smutno, w tak młodym wieku... Fatalny rok dla naszej piłki, wcześniej przecież Janusz Kupcewicz odszedł niespodziewanie... Andrzej, 63 lata – co to za wiek dla chłopa? Zawsze mówię, że dopiero po 80. urodzinach mężczyzna powinien się zacząć zastanawiać, ile mu jeszcze zostało...
- Pierwsza myśl na dźwięk nazwiska „Iwan”?
- Świetny piłkarz, miał wszystko... Pamiętam, bo sam widziałem takie akcje: przyjmował na pierś piłkę wybijaną przez bramkarza rywali, spuszczał na nogę i ruszał z rajdem między obrońcami... Prawa, lewa noga – bez zarzutu. Wspaniały technik. I tylko kontuzje go stopowały.
- Tak jak w Hiszpanii na mundialu?
- No właśnie. Przecież zaczynał turniej w podstawowej jedenastce. I zaraz złapał kontuzję, nie zagrał już do końca turnieju. Z nim też mielibyśmy trzecie miejsce. A może i więcej? Pamiętam mecz w 1981, w Buenos Aires. Wygraliśmy 2:1, a Andrzej z argentyńskimi obrońcami wyrabiał niesamowite rzeczy. Po 20 minutach – głównie za jego sprawą – sympatia miejscowej publiczności zupełnie się zmieniła. Miejscowi piłkarze byli skonsternowani, bo to my – a nie oni – zbieraliśmy brawa z trybun.
- Wiemy, że zmagał się z kontuzjami. Ale i z własną głową, z własnymi słabościami też się zmagał...
- Nie roztrząsajmy tego teraz. Był dorosłym człowiekiem, sam za siebie odpowiadał i nie ma co o tych rzeczach rozmawiać. Zwłaszcza teraz...
- Najpierw była reprezentacja, potem – wspólne dwa sezony w Zabrzu. Bliski kumpel?
- Dobrześmy się znali. Ze wszystkim spotkań na Górniku – klubowych wigilii czy sylwestrów – odwoziłem go do domu. Poznałem jego żonę, rodzinę. Fajny człowiek. Potrafił zabawiać towarzystwo, znał wiele anegdot, opowieści, żartów. Ale w jednym przypadku to ja go zagiąłem swoją historyjką. Nieprzypadkowo mnie „Muppet” nazywali w drużynie. Wymyślałem wtedy różnego rodzaju opowieści, że rozbawić kolegów.
- Cóż to za historyjka?
- Ano podpuściłem go, że rzekomo mam w ogródku zakopane dolary. I wie pan, że chyba w to uwierzył, skoro potem tę opowieść umieścił w swojej książce...
- Lubił pan z nim spędzać czas?
- Andrzej bardzo dobrze grał w pokera, a to właśnie on wprowadził tę grę do naszej zabrzańskiej szatni. Też mu się dałem w to wciągnąć i... dobrze, że wkrótce wyjechałem do Francji (śmiech).
- Pan był w szatni „Muppetem”. A Andrzej mial swoją ksywkę?
- Był po prostu Iwanem – w domyśle: Iwanem Groźnym. Tym, co każdemu przeciwnikowi zagrozi.
- Mówi pan o wspólnych latach spędzonych w Zabrzu. A wcześniej Andrzej – jako wiślak - zalazł panu za skórę? Zwodem posadził pana kiedyś na tyłku?
- Nie, bo Matysika trudno było na tyłku posadzić. W grze „jeden na jeden” nie bałem się nikogo. Ale faktem jest, że Andrzej w formie mógł kiwnąć każdego. Nie było na niego mocnych. Lubański, Boniek, Iwan.... - z takim talentem trzeba się po prostu urodzić. Wiele odpraw przed meczem Górnika z Wisłą zaczynało się od przypomnienia przez trenera, że Iwana trzeba mocno pilnować 30 metrów przed bramką.
- Nauczyliście Andrzeja „godać” po śląsku?
- W Zabrzu zawsze mówiliśmy, że jak przychodzi ktoś z zewnątrz, trzeba mu naszą krew przetoczyć. Andrzej też szybko łapał naszą gwarę – przynajmniej na tyle, żeby rozumieć, o czym „godomy”. Myślę, że przez te parę lat załapał, co to gardina, a co kółkastla...