"Super Express": - Kilka tygodni temu na stadionie w Wolfsburgu otworzono kaplicę modlitewną. W jej wnętrzu są dwa numery - "10" i "19". Obie historie ściskają za gardło...
Beata Nowak: - Tak, "10" upamiętnia "Krzychulę", bo z takim numerem mój mąż grał w Wolfsburgu. A "19" należała do Juniora Malandy, 20-letniego belgijskiego piłkarza "Wilków", który zginął w wypadku samochodowym. Numery w kaplicy to kolejny wspaniały gest Wolfsburga, który powinien być wzorem dla wszystkich klubów świata, jak zachować się w obliczu tragedii. Do kaplic na stadionach jestem przyzwyczajona, bo kiedy Krzysiek grał w Brazylii, opowiadał mi, że miejsca do modlitwy są tam w każdym obiekcie. Bardzo bym jednak nie chciała, aby przybywało w nich tych dziesiątek, dziewiętnastek czy innych numerów. Bo za każdym kryje się potworna tragedia. 26 maja 2005 roku zmarł nie tylko świetny piłkarz, ale mąż, ojciec, syn, przyjaciel. Superczłowiek.
- 10 lat to sporo, ale takie rany nie zabliźnią się chyba nigdy...
- W moim sercu Krzysiek nigdy nie umrze. Jego życie to nie jest zamknięty rozdział, on jest obecny w Wolfsburgu. Przed każdym meczem skandowane jest jego nazwisko, działa Fundacja Krzysztofa Nowaka, która pomaga chorym na ALS. Pamiętam dramatyczny list kobiety z Polski. U jej męża też podejrzewano tę chorobę, ale diagnoza była niejasna, przez co nie przyznano mu renty. W domu czwórka dzieci, oni bez pracy i pieniędzy. Ale udało im się przelać pieniądze. Fundacja robi mnóstwo dobrego.
Kim był Krzysztof Nowak?
- Pani też jeździła z Krzysztofem, gdzie tylko się dało...
- Byliśmy w wielu miejscach w Niemczech, USA, Holandii, Polsce. Nawet w Głogowie u tybetanki, która różne zioła przepisywała. Próbowaliśmy wszystkiego. U Krzyśka trudno było szybko zdiagnozować, że to ALS, bo ta choroba najczęściej atakuje najpierw nogi. Ale nogi to on miał silne, piłkarskie. Dlatego pierwsze dały znać o sobie ręce. Tego wszystkiego nie da się opisać słowami. Mięśnie stają się coraz słabsze, mowa mniej wyraźna. Dopóki mógł gryźć, przyrządzałam mu jego ulubione steki. Mieliśmy dwójkę małych dzieci, ale w walce z chorobą daliśmy z siebie wszystko. Powiedzieliśmy sobie, że w naszym domu zamieszkał niechciany gość, którego musimy oswoić, żeby z nim żyć. Walka trwała prawie 5 lat, choć w pewnym momencie wiadomo już było, że nadejdzie ten brutalny dzień. Nadszedł w maju 2005 roku.
- Wolfsburg ani przez moment nie zostawił was w potrzebie.
- Oni dają z siebie nie sto, ale trzysta procent. Przedłużyli z "Krzychulą" kontrakt, mimo że wiadomo już było, iż z jego zdrowiem coś jest nie tak. Załatwiali wizy pobytowe naszej rodzinie, zorganizowali mecz z Bayernem dla Krzyśka i tysiąc innych rzeczy.
- Pięknym gestem było zatrudnienie pani w klubowym sklepie.
- Pracuję tam od 2007 roku, na pół etatu. Co roku na grobie Krzyśka spotykam się z działaczami i fanami VfL. Na 10. rocznicę przemówienie nad grobem miała nasza córka Maria. Gdy tata odszedł, miała pięć lat. Ojca pamięta głównie z opowieści. Nie tylko rodziny, ale i kibiców. Kupiliśmy jej teraz bilet na północną trybunę Wolfsburga, tam gdzie są najwięksi fanatycy VfL. A ja mam z klubu dwa VIP-owskie karnety na cały sezon.
- W momencie śmierci Krzysztofa wasz syn Maksymilian miał 10 lat. Poradził sobie z traumą?
- Jestem dumna, bo wyrósł na świetnego faceta. Teraz, we wrześniu, podjął pracę w fabryce Volkswagena. Gdy "Krzychula" odszedł, Maks ze wszystkich stron słyszał, że musi być twardy, bo to on jest teraz jedynym mężczyzną w rodzinie. Zniósł to wszystko bardzo dzielnie.
- Próbował iść w ślady taty, grał w piłkę?
- Krótko, ale nie miał wielkiego zacięcia. Większe miała Maria, ale Krzysiek zawsze mówił, że piłka nożna i boks powinny być dla kobiet zabronione. No to jak Maria zaczęła grać, poszłam na cmentarz i mówię mu: "Zrób coś z tym, przecież mówiłeś, że boks i piłka są wykluczone dla kobiet". Niedługo potem Maria się zniechęciła i przerzuciliśmy ją na tańce.
- Krzysztof jest pochowany na cmentarzu w Wolfsburgu. Nie rozważaliście pochówku w Polsce?
- Jego rodzice chcieli, aby leżał w Warszawie. Ale on wybrał Wolfsburg. Mieliśmy w Niemczech przyjaciela, Andrzeja. Zmarł na raka, byliśmy na jego pogrzebie, na cmentarzu Leśnym, Krzysiek poruszał się już wtedy na wózku. I wówczas powiedział mi: "Kochanie, to cmentarz, na którym mógłbym być pochowany". Tak też się stało. Potem rak zabrał Karolinę, naszą przyjaciółkę. Kiedy ksiądz zapytał jej męża i 6-letniego syna, gdzie chcieliby ją pochować, synek odpowiedział, że chciałby, aby mama leżała blisko taty Marii i Maksymiliana. I tak leżą niedaleko siebie. Andrzej, Krzysiek i Karolina. Ich groby dzieli dosłownie kilka metrów. Moje życie toczy się dalej. Obecnie jestem szczęśliwą mamą 2-letniego Mateusza i 2-miesięcznej Melissy.