„Super Express”: - Kiedy miał pan 10-12 lat – czyli wiek, w którym w latach 60. zaczynało się treningi, o „wielkim Widzewie” nie było w Łodzi mowy, prawda?
Marek Dziuba: - Kilka zespołów funkcjonowało wówczas w mieście, Widzew był dopiero czwartym albo piątym. Policzmy: ŁKS, Start, Włókniarz, dopiero potem widzewiacy chyba…
- Siłą rzeczy musiało pana ciągnąć do ŁKS-u, jak rozumiem?
- No właśnie nie! Mój ojciec całe życie pracował w zakładach Obrońców Pokoju, które były patronem Włókniarza. Więc całą naszą podwórkową grupę – a robiliśmy sobie bramki z dwóch kamieni położonych na ziemi i całe dnie waliliśmy piłką na nie – którego dnia zabrał na trening do tego właśnie klubu. Ale za długo tam nie pobyłem. „Nie będę tam jeździć po to, by być piątym kołem u wozu”. Tam była już grupa wyselekcjonowana, a trener ją prowadzący rzucił naszej czwórce piłkę i powiedział: „Idźcie sobie pokopać z boku”. No więc byłem tam dwa razy: pierwszy i ostatni.
- I wtedy przyszła pora ŁKS-u?
- Na łamach „Głosu Robotniczego” ukazała się wtedy notka o naborze trampkarzy do klubu. Trenerem był tam jeden ze słynnych dziennikarzy „GR”, Włodzimierz Lachowicz. No i tak się moja kariera zaczęła.
- I to była pierwsza pana wizyta na Al. Unii?
- A skąd. Jeździło się na mecze ligowe „ełkaesiaków”: z ojcem albo bez. Kiedy byłem sam, stawałem pod bramą i prosiłem któregoś z dorosłych: „Pan mnie weźmie ze sobą na stadion”. „Pod warunkiem, że grzeczny w środku będziesz” – słyszałem zazwyczaj. Potakiwałem, bo to i tak nie miało znaczenia; zaraz po przekroczeniu bramy się człowiek urywał (śmiech).
- Miał pan swoich idoli?
- No pewnie. Paweł Kowalski, Piotrek Suski, Jerzy Sadek – z nim miałem jeszcze przyjemność zagrać w jednej drużynie. Na takich zawodników się chodziło. Po 25 tysięcy siedziało na trybunach ŁKS. Generalnie ludzie walili na wszystkie dyscypliny. Ja też jeździłem na hokej, na boks, na siatkówkę, na kosza. Czasami dwa-trzy mecze jednego dnia się obskakiwało.
- Dobra. Jest rok 1975, pan już ma za sobą dwa sezony ekstraklasowe, a tu w lidze pojawia się Widzew. No i pierwsze derby…
- Przegrane!
- No właśnie…
- Prowadziliśmy 1:0, a przegraliśmy 1:2. Tadeusz Błachno nas „rozstrzelał”. I jeszcze zakład z Jankiem Tomaszewskim wygrał, bo się między sobą założyli, czy „Tomek” zdoła obronić mu karnego.
- Rozpoczynała się era „wielkiego Widzewa” z przełomu lat 70. i 80. ŁKS usunięty został w cień. Bolało?
- Trochę zazdrościliśmy – nie będę ukrywać – tych sukcesów kolegom zza miedzy. Przecież kiedy Widzew był jeszcze w drugiej czy trzeciej lidze, ŁKS miewał w kadrze dziesięciu reprezentantów Polski w różnych kategoriach wiekowych. A jednak nie było tytułów mistrzowskich… Potem, w pucharach europejskich, swoje mecze Widzew grał na ŁKS-ie. Siedzieliśmy wówczas na trybunach i myśleliśmy sobie – a przynajmniej ja – czemu nas tam nie ma na boisku… Tak, zazdrościliśmy rywalizacji z Manchesterem, z Juventusem, z Rapidem.
- Pan się w końcu w tym Widzewie znalazł, bo jego drugim tytule mistrzowskim.
- Miałem szansę przejścia za miedzę wcześniej, ale takie czasy były, że nic z tego nie wyszło.
- Kiedy to się działo?
- Bodaj w końcówce 1979. Świętej pamięci Jacek Machciński bardzo mnie chciał. Rozmowy były, a sprawa się chyba nawet o miejski komitet partii oparła. Takie czasy były, że człowiek odejść mógł z klubu tylko do na służbę wojskową. A więc do Legii.
- A jak pan w końcu do tego Widzewa trafił?
- W czerwcu 1984 pojechałem jeszcze z ŁKS-em do Finlandii, a po powrocie dostałem wiadomość, że już w klubie nie będę potrzebny… Na początku lipca pojawiła się zaś oferta z Widzewa. „Po co on tam pójdzie, na ławce będzie siedział” – gadali ludzie. A mnie nie tylko nie posadzono na ławce, ale i po trzech miesiącach wręczono opaskę kapitańską!
- I z tą opaską na koniec sezonu dźwignął pan Puchar Polski.
- Tak. Jedyne moje klubowe trofeum jako zawodnika. Choć przecież z Widzewem dwa razy byłem blisko mistrzostwa. W sezonie 1984/85 w przedostatniej kolejce graliśmy w Lublinie. Włodek Smolarek przy 1:0 dla nas zmarnował parę okazji, a potem – przy rożnym dla gospodarzy – Heniu Bolesta krzyknął „moja”, ale piłka – zamiast w jego rękach – znalazła się w bramce. I ostatni mecz z Górnikiem już nie miał znaczenia, choć mógł być grą o mistrzostwo. Rok później, na cztery kolejki przed końcem, też tylko zremisowaliśmy 1:1 z Lechem w Poznaniu. Bramki nam wtedy sędzia uznał, choć nawet kibic Lecha, siedzący na wózku za bramką, powiedział mi po meczu: „Gol był prawidłowy”… A potem – jak w deja vu – przyjechał Górnik, pokonał nas i znów zdobył tytuł.
- Kibice ŁKS-u po przejściu do Widzewa „zdrady” panu nie zarzucili?
- Nie. Do dziś – pomijając małe incydenty - przyjmowany jestem na obu stadionach bardzo sympatycznie. Choć – z jednej strony – była kiedyś taka historia, że na moim osiedlu dwaj młodzi chłopcy, zaciekli „ełkaesiacy”, przestali mi mówić „dzień dobry”, kiedy poszedłem do Widzewa. Kiedy dowiedział się o tym ich ojciec – też kibic ŁKS-u, zaprosił mnie do siebie na piwo, posadził ich na kanapie: „O co wam chodzi?”. Pozastanawiali się chwilę, pogadaliśmy, i temat się skończył. Znów zaczęli się kłaniać. Z drugiej – miałem też niemiłą przygodę na Widzewie, i to całkiem niedawno. Wchodziłem właśnie na trybuny, kiedy nagle przebiegł jakiś kibic koło mnie i krzyknął: „Bierz swój szalik i wyp… na ŁKS”. A potem – choć byłem w towarzystwie żony – nadal mi ubliżał. Zakasałem już rękawy: „Chodź tu, pogadamy”. Ale byli tam też moi ówcześni zawodnicy ze Startu Brzeziny. „Zrobimy z nim porządek” – powiedzieli mi. No i za chwilę gościu już nie odważył się spojrzeć mi w oczy.
- Przed nami derby Łodzi. Były ciarki, kiedy przychodziło je grać?
- Każde derby miały dodatkowy smaczek, choć ja złośliwości ani na boisku, ani na trybunach nie widziałem. Na pewno nie było takich niesnasek między fanami, jakie są dzisiaj. My zaś na boisku oczywiście walczyliśmy, ale poza nim byliśmy kolegami.
- Ale na murawie czasem hamulce puszczały, jak w pańskim starciu ze Zbigniewem Bońkiem…
- Prawda. Wracaliśmy wtedy w przeddzień derbów z Warszawy, gdzie razem studiowaliśmy. „Walczymy, ale się nie kopiemy” – obiecaliśmy sobie wtedy w pociągu. A on mnie przy jednej z pierwszych akcji wpakował w chorągiewką boczną. „Ty, rudy! Jeszcze raz i tak ci oddam, że nie dotrwasz do końca!” - powiedziałem mu wtedy prosto w oczy. Ale po meczu, gdy emocje opadły, podaliśmy sobie ręce. I nie było w tym niczego niezwykłego; miałem „po drugiej stronie” serdecznych kolegów: Zbyszka, Józka Młynarczyka, Władka Żmudę, Zdzicha Kostrzewińskiego.
- To był jedyny taki incydent, który pan zapamiętał?
- Utkwiło mi jeszcze w pamięci zdanie Wieśka Chodakowskiego, notabene też mającego wcześniej lata gry w ŁKS-ie. „Tu na tych korkach będzie krew „ełkaesiaków”, zobaczycie” – tak nas zagadnął przed derbami na stadionie ŁKS-u. „Chodź, przypomnimy mu, na jakim stadionie gra” – szepnął wtedy Heńkowi Miłoszewiczowi. Na tym obiekcie była kiedyś arena do skoku wzwyż, z grubym materacem dla tyczkarzy. I bardzo szybko tak z Heńkiem „wysadziliśmy” Wieśka w powietrze, że wylądował właśnie na tym materacu! „No i po co gadasz takie głupoty?” - zapytałem go, gdy wrócił na murawę. „Jak będziesz chciał, to ci jeszcze raz poprawimy”. Nie dawaliśmy sobie dmuchać w kaszę! Ale takie złośliwostki bywały rzadkością. Mieliśmy generalnie dobre kontakty.
- Ponoć czasami odnowę biologiczną obie drużyny miały wspólnie, w hali sportowej?
- Tak. Poza tym co pół roku spotykaliśmy się w Grand Hotelu, gdzie każda z drużyn miała swoje „pożegnanie rundy”. Co prawda na osobnych salach bankietowych, ale szatnia czy bar były wspólne, i zwykle przy barze się spotykaliśmy.
- Jakie będą te sobotnie derby?
- Oby wreszcie na takim poziomie, jak za czasów Bońka i Dziuby na murawie (śmiech). Niech to będzie sportowe święto całej Łodzi – nawet tych, którzy się piłką nie interesują. I niech po prostu wygra lepszy.
- Z tym poziomem Bońka i Dziuby może być kiepsko, bo wychowanków niewielu w klubach… Kto się panu podoba w poszczególnych ekipach?
- W Widzewie – dwaj nowi pozyskani tego lata: Fran Alvarez i Luis Silva. No i Jordi Sanchez znów zaczyna dobrze grać. Aha, jeszcze wrażenie zrobił na mnie w Szczecinie młody Filip Przybułek. W ŁKS-ie wszystko ciągnie oczywiście Dani Ramirez. Wiele potrafi – jak jest zdrowy – Pirulo. Bardzo mi żal natomiast, że odszedł Mateusz Kowalczyk. To duża strata, bo to wielki talent.