"Super Express": - Jeśli Bełchatów nie spadnie, to zasłuży na tytuł drużyny roku?
Mateusz Mak: - Po jesieni byliśmy już w grobie, a grabarz sypał na nas ziemię. Kiedy jechaliśmy na wyjazd, to nasi przeciwnicy się cieszyli: "Przyjeżdża Bełchatów, już można sobie dopisać trzy punkty". Teraz to się zmieniło. Decydująca okazała się zima. W klubie nie było pieniędzy na zagraniczne zgrupowanie. Trenowaliśmy w kraju, czasami w śniegu po pachy. Trener Kiereś dał nam solidnie w kość, świetnie nas przygotował i teraz to procentuje. Przed pierwszym meczem rundy wiosennej siedliśmy w szatni i powiedzieliśmy: "Dość! Nikt nas nie będzie poniżał!". Wychodzimy na boisko i walczymy na maksa.
- Kiedy uwierzyliście, że wbrew wszystkiemu możecie pozostać w lidze?
- Kluczowy był mecz z Pogonią. Graliśmy pod dużą presją, na wyjeździe, o 6 punktów, i nie pękliśmy. Wiosną na każde spotkanie wychodzimy jak na wojnę. Ale trzymamy się razem, gdy będzie trzeba, jeden za drugiego będzie się bił albo wskoczy w ogień. Nie boimy się nikogo.
- Z Bełchatowa wycofał się sponsor. Wspomniałeś, że nie macie ustalonych premii za utrzymanie. A co z pensjami, są płacone czy czekacie na kasę?
- Pobory otrzymujemy na czas. O premie nie walczyliśmy. Jak zostaniemy w lidze, to nasz kapitan Kamil Wacławczyk pójdzie do działaczy i w imieniu drużyny upomni się o nagrody (śmiech).
- Piłkarze Bełchatowa już rozróżniają ciebie i brata bliźniaka Michała? Początkowo mieli z tym spore problemy .
- Dają radę. Michał ma szczuplejszą twarz i jest bardziej przypakowany. Moja dziewczyna też się nie myli. Przecież wybrała tego przystojniejszego (śmiech).