„Super Express”: - Pański wyjazd do Danii był niespodzianką dla kibiców. Dla pana też?
Mateusz Kowalczyk: - Po wywalczeniu z ŁKS-em awansu do ekstraklasy czułem, że będzie wokół mnie ruch. Ale nie zakładałem, że może się zdarzyć wyjazd zagraniczny. Owszem, było zainteresowanie kilku klubów krajowych, ale pojawiały się problemy z ich dogadaniem się z ŁKS-em. Więc kiedy pokazała się propozycja z Broendy, tak naprawdę w dwa-trzy dni podjąłem decyzję, że „idę w to”, bo i klub fajny, i pokazać się można.
- Z tym „pokazaniem się” w lidze wyszło jednak – mówiąc oględnie: minuta w całym sezonie...
- Liczbowo tak. Ale kiedy ktoś mnie pyta, czy nie żałuję decyzji o wyjeździe, odpowiadam krótko: „Gdybym miał podejmować ją jeszcze raz, zrobiłbym to samo”. Tak, przeskok jest spory. Przez pierwsze dwa-trzy miesiące przyzwyczajałem się do intensywności codziennych zajęć. Bywały dni, kiedy wracałem z treningu, wymiotowałem ze zmęczenia i zaraz kładłem się spać. Ale to wszystko – łącznie z całą otoczką wokół klubu i towarzystwem w szatni – zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wiem, że choć nie grałem, rozwinąłem się i jestem z tego czasu niesamowicie zadowolony.
- Rozumiem, że odnalezienie się w nowym towarzystwie nie było problemem?
- Mój angielski w momencie wyjazdu nie był perfekcyjny, ale stał na niezłym poziomie. W szatni niemal wszyscy mówili w tym języku, więc i odprawy były po angielsku. Z kolei fizjoterapeuta – z racji tego, że 10 lat mieszkał u nas w kraju – mówił po polsku. Zresztą w sąsiedztwie mieszkała polska rodzina, a zawodniczką kobiecego zespołu Broendby była Natalia Wróbel. Więc miałem stały kontakt z ojczystym językiem (śmiech). A co od organizacji: od samego początku bardzo pomagała mi – z mieszkaniem, bankiem, kartami i formalnościami wymaganymi w Danii - pani Marianna.
- Same pozytywy?
- Prawie. Miasto piękne, bliskość morza; tylko ta pogoda… Deszcz co trzeci dzień! Ale można się było przyzwyczaić. A atmosfera w drużynie – superfajna. Dzień po moim przylocie był dla zespołu dniem wolnym od zajęć. Ale od razu dostałem SMS-a od Kevina Mensaha, kapitana Broendby. Zaproponował spotkanie, pokazał mi miasto, pogadaliśmy ze dwie godzinki, potem odstawił mnie do hotelu. Dużo łatwiej było mi dzięki temu wejść do szatni, do ekipy.
- Prawdziwy kapitan i lider?
- Owszem. Zresztą tych doświadczonych zawodników, budujących atmosferę szatni, było więcej. O to poczucie wspólnoty nie było trudno. Rano – śniadanie w klubie, kawka, opowiadanie historyjek. Po zajęciach – obiad w grupie. Na ostatnim obozie w Austrii mieliśmy wspólny rafting, wcześniej – w Portugalii – wypad na gokarty.
- Można się zaprzyjaźnić w zawodowej piłce?
- Chyba można.. Mnie najbliżej było do Emmanuela Yeboaha z Ghany. Miałem z nim dobry kontakt, wiele wspólnych tematów. Na wyjazdach i obozach mieszkaliśmy w jednym pokoju. On – jak ja – też grał nieco mniej. Ale w tym sezonie odpalił, strzelił już parę goli (dwie bramki i dwie asysty w trzech meczach ligowych, bramka w el. LK – dop. aut.).
- A od strony sportowej kogo pan by wyróżnił?
- Jest w Broendby trzech ludzi, którzy mnie zadziwili. Jak się im przyglądałem, to zdawałem sobie sprawę, że do tej pory nie wiedziałem, iż można tak dobrze grać w piłkę. Pierwszy to ofensywny pomocnik, Nicolai Vallys, wybrany przez trenerów ligowych najlepszym zawodnikiem minionego sezonu.
- Ale on, zdaje się, leczy kontuzję?
- Tak, chyba nie zagra z Legią. Zagra za to Yuito Suzuki. Przyjechał do Europy kilka miesięcy wcześniej, ale tak naprawdę zaczął grać dopiero w Broendby. Niesamowity chłopak. Rozwijał się z meczu na mecz. Świetna technika, mocny strzał z lewej i prawej nogi, duża szybkość.
- Krótko mowiąc: Legia będzie musiała zastopować Suzuki?
- Oj tak. Trzeba go będzie mocno – bardzo mocno! - kryć.
- No dobra. A ten trzeci heros to kto?
- Daniel Wass. Ma już 35 lat, ale to mu nie wadzi. 300 meczów w tej lidze hiszpańskiej – Valencii i w Celcie – nie jest przypadkiem. Mimo że grał przez większość życia na prawej obronie, w Broendby występuje na „szóstce”. No i widać to jego wielkie doświadczenie, można łapać garściami od niego różne bajeczne boiskowe zagrywki.
- Mówił pan o dużej intensywności treningów. Intensywność gry też była większa?
- Nie grałem wcześniej w polskiej ekstraklasie, więc trudno mi to porównać. Ale w lidze duńskiej gra tylko dwanaście zespołów, a w grupie mistrzowskiej – przez pół sezonu – tylko sześć. Każde spotkanie grane jest na sto procent, na ogromnej intensywności, bo punkty ważą o wiele więcej. Każda porażka od razu oznaczać może spadek o dwa-trzy miejsca
- Broendby tego doświadczyło boleśnie, tracąc pozycję lidera – i mistrzostwo – w ostatniej kolejce…
- To prawda. Wystarczyło nam w ostatniej kolejce – na własnym boisku – osiągnąć wynik nie gorszy niż Midtyjlland, i bylibyśmy mistrzami. Kiedy prowadziliśmy 1:0, kibice już byli pewni, że będzie tytuł; szykowali się do fety. A przegraliśmy 2:3… Rozczarowanie było wielkie. Przez godzinę siedzieliśmy w szatni ze spuszczonymi głowami, nikt się nie odzywał...
- Straszna gorycz?
- Straszna. Przed sezonem zakładaliśmy walkę o puchary, ale kiedy pojawiła się szansa na mistrzostwo, apetyty urosły.
- Gorycz byłaby także, gdyby Legia wyeliminowała Broendby?
- Byłaby na pewno. Od fizjoterapeutów i innych ludzi związanych z klubem słyszałem wielokrotnie, że tak mocnej drużyny Broendby nie miało od 20 lat. Oni są bardzo nastawieni na jakiś sukces w pucharach.
- Na co musi być gotowa Legia w czwartek?
- Po pierwsze - na niesamowitą atmosferę na stadionie. Trybuny będą pełne i bardzo głośne, to będzie ogień. Ja wiem, że Legia jest przyzwyczajona do takich rzeczy, ale naprawdę atmosfera na obiekcie Broendby naprawdę jest super.
- A od strony sportowej?
- Broendby w każdym meczu chce dominować, jego zawodnicy lubią być przy piłce. Bywały mecze, w których prowadziliśmy po 1. połowie, ale w przerwie w szatni zamiast klepania się po plecach i braw były mocne słowa trenera, bo zespół nie grał tego, czego od niego oczekiwał. A więc będzie na pewno wysoki pressing, próby szybkiego odbioru piłki i długie utrzymywanie się przy niej. Ze skutecznością Broendby bywa różnie, ale w każdym spotkaniu Duńczycy tworzą sobie wiele sytuacji.
- Komu dałby pan w tej rywalizacji więcej szans?
- Dla mnie to jest 60 do 40 dla Broendby. Nie mam praktycznie żadnego – poza oglądaniem meczów z boku – doświadczenia z ekstraklasy polskiej i duńskiej, ale myślę, że w tej drugiej i wspomniana intensywność, i jakość techniczna zawodników jest wyższa.
Listen on Spreaker.