"Super Express": - Kiedy pan się dowiedział, że terroryści chcieli wysadzić w powietrze autokar Borussii?
Kazimierz Piszczek: - Z dwoma synami i menedżerem Łukasza byliśmy już na stadionie. Łukasz nie chciał mnie denerwować, więc zadzwonił do agenta i powiedział mu, że przy autobusie doszło do wybuchów, ale jemu nic się nie stało. Dopiero 15-20 minut później ogłoszono, że mecz się nie odbędzie. Najpierw było przerażenie, a zaraz potem ulga, że syn jest cały i zdrowy. Wróciliśmy do domu. Później dojechał Łukasz. Autokar został na miejscu wybuchu, a piłkarzy porozwożono do rodzin.
- Co Łukasz opowiadał o całym zajściu?
- Nie było atmosfery do rozmowy. Tylko chwilę posiedzieliśmy. Opowiadał, że był wielki huk i ranny w rękę został Marc Bartra. Wiadomo, że syn był przybity całą sytuacją. Nie chcieliśmy go męczyć.
- To dobrze, że mecz przełożono tylko o jeden dzień?
- Wiadomo, że gdzieś z tyłu głowy jest strach. Może nie o bezpieczeństwo na samym stadionie, bo nie wierzę, by tam do czegoś doszło, ale w jego okolicach. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi wychodzących czy wchodzących na obiekt… Cały czas boję się o syna. Nikt nie wie, co takim szaleńcom, nie szanującym ludzkiego życia i zdrowia siedzi w głowach… Ale to dobrze, że mecz zaplanowano na środę. Nie można dać się zastraszyć. Trzeba normalnie żyć i wierzyć, że nic złego się nie stanie.
Kazimierz Piszczek: Cały czas boję się o syna
- Miało być wielkie święto, a o mały włos skończyłoby się tragedią. Pan Bóg czuwał nad moim synem i resztą drużyny. Dobrze, że autokar, którym jeździ drużyna, jest wzmocniony – twierdzi pan Kazimierz Piszczek (59 l.), tata Łukasza Piszczka (32 l.), obrońcy Borussii Dortmund.