„Super Express”: - Borussia wygra finał?
Łukasz Piszczek: - Trzymam za nią kciuki, choć zadanie przed nią bardzo trudne. Nie jest faworytem, ale... to jest tylko jeden mecz. Mam nadzieję, że się chłopakom uda. Że zrobią to – dla Marco Reusa na jego pożegnanie z klubem. I dla samych siebie oczywiście.
- Gdy się ogląda grę Realu, trudno tak naprawdę wskazać jego słabości. Co może być ewentualnym kluczem Borussii do zwycięstwa?
- Wykorzystanie tych sytuacji, które uda się stworzyć, bo pewnie zbyt wiele ich nie będzie – to po pierwsze. Po drugie – koncentracja w defensywie. Borussia dobrze gra w obronie niskiej, ale to nie wystarczy. Decydująca będzie forma dnia każdego z osobna. No i kluczem będzie dyspozycja Matsa Hummelsa. Musi mieć swój „pik”, i paru jego kolegów też. Jeśli to się zdarzy, to mamy szansę, żeby ten puchar wygrać.
- Patrzy pan dziś na Viniciusa Juniora – na przykład kręcącego Joshuą Kimmichem w półfinałowych meczach Realu z Bayernem – myśli pan sobie: „Szkoda, że mnie tam nie będzie”?
- Nie, te czasy już minęły. Mierzyłem się na tej pozycji z Ronaldo, z Riberym – starczy tego w zupełności (śmiech). A poza tym – ja bym tego Kimmicha bronił. Parę pojedynków z Viniciusem jednak wygrał, choć oczywiście – jak to w życiu obrońcy bywa – pamięta się tylko te, w których napastnik go minął, bo mogła z tego paść bramka...
- Pańskiemu następcy w BVB, Julianowi Ryersonowi, też lekko nie będzie…
- Bo Brazylijczyk zaś to świetny zawodnik i każdy defensor ma z nim ciężko. Taki nasz żywot: nawet jak zostaniesz minięty, walczysz do końca, wracasz do środka, starasz się zaasekurować partnerów.
- Siła Realu to nie tylko Vinicius?
- Oczywiście. Generalnie to nieobliczalna drużyna, z bardzo „jakościowymi” zawodnikami w ofensywie. Również i Rodrygo jedną akcją, jednym zrywem stwarza megazagrożenie. No i jest jeszcze Jude [Bellingham – dop. aut.] - zupełnie nietuzinkowy gracz, potrafiący zaszaleć z przodu.
- Odtwarza pan sobie czasem na ekranie finał na Wembley sprzed 11 lat?
- Widziałem go już kilka razy…
- I zawsze zostawał niedosyt?
- Na pewno fajnie, że dane mi było w takim meczu zagrać. Ale jak się już w tym finale, to trzeba go wygrać. Więc tak, niedosyt był i jest. Mieliśmy swoje sytuacje na początku meczu, potem w tle pojawiła się sprawa żółtych – może i czerwonej? - kartki dla Bayernu. Czy by to coś zmieniło? Nie wiem. Wiem, że wróciliśmy do gry w trudnym momencie, odrobiliśmy stratę. No a na koniec niefortunnie pokarał nas Arjen Robben bardzo fajną akcją…
- Pan w owym czasie borykał się z bólem biodra. Jak się okazało przy operacji, to była poważna sprawa.
- Była, owszem. Ale jak się gra taki mecz, o takiej randze, to człowiek zapomina, że gdzieś coś cię pobolewa. Po pierwsze – działa adrenalina. Po drugie – bierzesz po prostu środki przeciwbólowe i wychodzisz na boisko, skoro drużyna cię potrzebuje. W takich chwilach liderzy muszą być na boisku! No, może ja jakimś wielkim liderem nie byłem…
-… za dużo w panu skromności!
- Powiedzmy, że byłem jedną z wiodących postaci (śmiech). Naszą siłą – zresztą tak jest i dziś w Borussii – był kolektyw, a ja stanowiłem jego istotny element.
- Mówiliśmy o biodrze, czyli urazie mechanicznym. Ale też wspominał pan parokrotnie o towarzyszącym panu stresie, objawiającym się np. bólami brzucha. Przed Wembley były mocniejsze?
- Zapewne tak. Tym bardziej, że w tamtym okresie jeszcze nie współpracowałem z psychologiem sportowym i nie do końca wiedziałem, jak wyciszać tego typu stres i emocje. Nie znałem jeszcze choćby ćwiczeń oddechowych pomagających w takich chwilach. Cała ta wiedza przydała mi się natomiast podczas EURO 2016, kiedy przed pierwszym meczem nogi była równie megaciężkie. Generalnie zresztą właśnie ta wiedza pozwoliła mi tak długo – do 36. roku życia – funkcjonować na wysokim poziomie, w jednym z najlepszych klubów w Niemczech i w Europie.