Wojciech Łobodziński właśnie stoi u progu kariery trenerskiej. W ubiegłym sezonie bardzo pewnie wprowadził legniczan do ekstraklasy. Tu jednak było już dużo trudniej, po 12. kolejce rozstał się z beniaminkiem. Wcześniej – jako zawodnik – był mistrzem Europy juniorów w 2001 roku. Reprezentował wtedy barwy Wisły Płock, w której grywał u boku... Szymona Marciniak. Niewielu kibiców pamięta dziś, że najlepszy polski arbiter przed rozpoczęciem przygody z gwizdkiem biegał po murawach jako piłkarz.
„Super Express”: - Pierwsze słowa, jakie przychodzą panu do głowy, kiedy wspomina pan Szymona Marciniaka sprzed lat?
Wojciech Łobodziński: - Zadziorny blondyn.
- Blondyn? Rozwińmy temat...
- Dziś – patrząc na Szymona – widzimy przede wszystkim jego łysą głowę. Cóż, czas różnie z nami postępuje (śmiech). Ja go mam przed oczami z blond-czupryną, kiedy obaj mieliśmy po 18-20 lat.
- A ta zadziorność?
- Główna cecha charakteru: na boisku i w życiu. Została mu do dziś, bardzo mu pomaga w sędziowskiej karierze. Widać to było również i w Katarze, w finale. Jak się na niego patrzy, od razu wiadomo, że podskoczyć sobie nie pozwoli. Jest bardzo pewny siebie we wszystkim, co robi. Miał taki moment w ekstraklasie, w którym tej pewności było aż za wiele, ale z upływem czasu sobie to poukładał w głowie, zrównoważył. I chyba właśnie dlatego jest dziś w takim miejscu, w jakim widzieliśmy go w niedzielę.
Takich słów o Szymonie Marciniaku się nie spodziewaliście
- A jak się ta zadziorność przejawiała w piłkarskiej przygodzie?
- Paradoksalnie – raczej nie w dyskusjach z sędziach. Nie pamiętam, by je podejmował z arbitrami. Natomiast w samej grze Szymon był bardzo – powiedziałbym – nieprzyjemny, agresywny. Nawet i na treningach zdarzały się sytuacje, w których bywało ostro w wewnętrznych gierkach.
- Zgodnie z zasadą: „chłop żywemu nie przepuści”?
- Był wtedy bocznym obrońcą, więc to była ceniona cecha (śmiech). Potem – o ile wiem, bo nasze drogi się rozeszły – bywał także pomocnikiem, a nawet napastnikiem.
- Ale do ekstraklasy się nie przebił.
- Może dlatego, że o ile motorycznie zawsze był bardzo mocny – co mu zresztą do dziś zostało, to technicznie, hm..., bywało z nim różnie. Ale mimo tego był jednym z liderów naszej drużyny, która zresztą wywalczyła czwarte miejsce w mistrzostwach Polski juniorów. A piłkarzy mieliśmy niezłych: Łukasz Pachelski, Bartek Grzelak, Marcin Rogalski, Wahan Geworgjan.
- Prywatnie się lubiliście?
- Spędzaliśmy w swym towarzystwie sporo czasu, bo bardzo często był moim kumplem z pokoju na zgrupowaniach i wyjazdach.
- Dało się z nim wytrzymać?
- Play Station wtedy jeszcze nie było, więc musiały wystarczyć karty (śmiech). Parę dyskotek też wspólnie zaliczyliśmy.
Wybaczył Marciniakowi za finał w Katarze
- Ale jak już został sędzią, to taryfy ulgowej dla dawnego kolegi nie miał?
- Wiele razy mi sędziował, a ja nie przepadałem za tymi sytuacjami. Wie pan, dziwna trochę bywała ta relacja, kiedy nie mogłem.... opierdzielić sędziego (śmiech). Bo ciężko przecież ochrzaniać kumpla. Ten kumpel zresztą zalazł mi też za skórę całkiem niedawno, kiedy prowadziłem Miedź. I to nie bezpośrednio na boisku, ale siedząc przed monitorem VAR-u! To po jego interwencji był karny dla Jagiellonii i czerwona kartka dla mojego piłkarza.
- Słuszna?
- Szymon sędziował finał mistrzostw świata, więc czy mogę powiedzieć, że wtedy się pomylił? Rozmawialiśmy długo po meczu, tłumaczył mi zawile przepisy, na podstawie których trzeba było usunąć chłopaka z boiska. Ale nie dałem się przekonać. Z mojej perspektywy inaczej na to patrzyłem; nie zawsze twarde przepisy biorą pod uwagę ducha gry.... Ale teraz, za ten finał w Katarze, wszystko ma wybaczone (śmiech)