Przychodził na Santiago Bernabeu jak król. Dosłownie. Kilka dni przed oficjalnym, sfotografowanym, skomentowanym i przeanalizowanym z każdej strony złożeniem parafki pod kontraktem z Realem, z bandą niechcianych lub trochę zapomnianych piłkarzy ubranych w koszulki Interu zdobywał Europę. Triumfował, racał na szczyt, a zarazem pozostawiał za sobą kolejne miejsce, gdzie piłkarze go uwielbiali, prezesi przede wszystkim chwalili, a kibice życzyli powodzenia na dalszej drodze. Miał wszystko, ale – jak sam Portugalczyk wspomniał – Madrytowi się nie odmawia, a w Mediolanie poza dalszym gnębieniem Milanu, innych rozrywek
nie było. Znaczy Mario Balotelli najpewniej znalazłby kilka, ale… Umówmy się, ‘Balo’ dobrze bawiłby się pewnie również w Mińsku Mazowieckim, więc to akurat średni przykład.
Mourinho w Madrycie miał wygrywać. Odnosić sukcesy. W końcu przebrnąć przez nieszczęsną 1/8 finału Champions League. A przede wszystkim zatrzymać Barcelonę, zakończyć jej dominację i zrobić to wszystko w ‘Królewskim’ stylu, jak najdalej znajdującym się od filozofii futbolu wyznawanej przez niejakiego Juanito. Dużo? Mission Impossible? Teoretycznie nie podołały najtęższe futbolowe umysły naszych czasów.
Kolejno Luxemburgo, Lopez Caro [w doborowym towarzystwie z dziennikarskiego obowiązku], Capello, Schuster, Juande Ramos i Mianuel Pellegrini. W praktyce Mourinho w prezencie po poprzednikach otrzymał najlepszego bramkarza Świata, betonową obronę, a także Cristiano Ronaldo. Biorąc pod uwagę, że prezes latem dodatkowo znalazł w klubowym sejfie kilka euro na Ozila, Di Marię i Carvalho, kilku maniaków Football Managera zapewne spełniłoby życzenia ‘Madridistas’ bez skorzystania z niepokonanej taktyki ‘Save and Load’.
Portugalczykowi udało się średnio. Jak po pierwszym półroczu pracy pojechał na Camp Nou, to wrócił do Madrytu – cytując klasyka – przed szóstą, z Sergio Ramosem jako hiszpańską, wschodzącą gwiazdą MMA i Casillasem jako instruktorem zasad gry w ‘Dwa ognie’. Rok pracy w Madrycie zaowocował ewolucją strategii i dodatkowym zaangażowaniem – ku rozpaczy groźnie wyglądających Iniesty, Xaviego i reszty Katalońskich malców – do walki ‘w młynie’ Pepe. Czy słusznie można się zastanawiać. W słynnych czterech wiosennych Gran Derby padły dwa remisy, Puchar Króla wrócił do stolicy Hiszpanii, ale upragnionej Decimy nie było. Co prawda
Portugalczyk miał na to swoją teorię, ale ostatecznie UEFA nie ugięła się pod żądaniami i na Wembley rozbijać Manchester pojechała ‘Duma Katalonii’.
Zresztą kolejne zacięte starcia z Katalończykami charakteryzują też kolejne dwa lata pracy Mourinho w Madrycie. Krwawe Superpuchary, pełne dramatu pojedynki w Pucharze Króla i chyba najbardziej pamiętny obrazek, triumfującego Cristiano Ronaldo, uciszającego trybuny Barcelony po bramce zamykającej wyścig po trofeum ligowe. To chyba również jedyny moment, gdy ‘Mou’ miał pełne poparcie wszystkich stron – piłkarzy, zarządu, prasy, kibiców. Sielanka trwała pięć dni, do momentu, gdy Sergio Ramos postanowił wystartować w wyścigu kosmicznym i zamiast do bramki Neuera, przycelował w księżyc. Czy osiągnął chociaż połowiczny
sukces, NASA nie poinformowała. Nie pomogły modlitwy, nie pomogły dramatyczne ruchy kadrowe, w postaci nagłego odnalezienia w niebycie Kaki. Madryt cierpiał fizycznie, zmuszony rozgrywać tym samym składem trzy kolejne spotkania w ciągu jednego tygodnia, ale cierpiał też taktycznie, co w znacznym stopniu musi obciążać wizjonera z Setubal, któremu 210 minut nie starczyło by zauważyć, że dwóch środkowych pomocników Realu jest liczbą mniejszą, aniżeli trzech Bayernu. Na szczęście dla siebie zauważył latem, ściągnął Modrica i ponownie dramatu nie musiał przeżywać już w 1/8 finału Champions League sezonu 2012/2013.
Polityka kadrowa Mourinho to jednak jedna z jego największych przewin. Wspomniany wyżej Kaka to najbardziej jaskrawy przykład [Raul z Mourinho się mimo wszystko minęli] uporu byłego (?) szkoleniowca Chelsea jeśli chodzi o rolę pewnych piłkarzy w drużynie. Brazylijczyk, wchodząc na murawę często chwilę przed konserwatorami murawy w trzy sezony w Madrycie potrafił wykręcić statystyki: 86 meczów, 20 bramek, 23 asysty, co jednak i tak powodowało, że na murawie pojawiał albo w starciach z krasnoludkowymi ekipami Primera Division, albo gdy zawodziła presja wywoływana na sędziach, plastyczna mimika twarzy, charakterystyczne gesty, zdrowaśki i dramatyczne spojrzenia w niebo, jak w spotkaniach z Bayernem, Manchesterem United czy wreszcie Borussią Dortmund. W podobnej sytuacji znalazł się wiosną 2013 roku Casillas. Analizując ostatnie występy Lopeza, problemy Madrytu w obronie, kosmiczne komplikacje w szatni, można podejrzewać, że nawet gdyby Iker urósł ze dwadzieścia centymetrów, nauczył się łapać piłki na przedpolu niczym motyle na łące, a sponsor dostarczyłby mu niespotykanie precyzyjne buty, to Portugalczyka przekonałoby to jedynie, żeby jeszcze głośniej podkreślić jak wyjątkowo sobie ceni usługi Diego Lopeza. Tym
bardziej, że jak ostatecznie pokazała końcówka sezonu, ‘Święty Iker’ przepuścił w sezonie tyle samo strzałów co jego rywal do miejsca w składzie, a rozegrał – uwaga – pięć spotkań więcej od niedawnego goalkeepera Sevilli.
Casillas okazał się jednak dla Mourinho wrogiem. W tym sensie, że Portugalczyk spróbował w Madrycie budować pozycję podobną do tej, jaką przez lata miał na Old Trafford Ferguson. Kolokwialnie rzecz ujmując, ‘poszedł na materace’, ale niepokonany pozostał tylko na konferencjach. O ile jednak długo walczył z prasą i sędziami, o tyle na koniec zdecydował się również jawnie krytykować swoich podopiecznych, jakby usilnie próbując zdjąć z siebie część odpowiedzialności i przesunąć ją na stronę piłkarzy. Efekt osiągnął mizerny, co najwyżej ostatecznie zgwałcił publicznie kodeks Realu Madryt zakładający, że pracownik Madrytu musi umieć
nie tylko wygrywać, ale również z godnością przyjąć porażkę. Ale może nie o to w tym wszystkim chodziło?
Pocałunek śmierci, w myśl zasady, że przypadkiem możemy się jeszcze spotkać na szlaku?