Super Express: - Wszystkie media już ogłosiły "Boniek 2021"...
Zbigniew Boniek: - Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczony tymi informacjami z wczoraj. Że w tej drugiej tarczy mają się znaleźć zapisy przedłużające kadencje prezesów związków sportowych o rok. Bo pamiętajmy, że tu przecież nie chodzi o mnie, pięciu czy dziesięciu prezesów, ale o kilkudziesięciu ludzi. Brzmi to sensownie, choć pewne sprawy trzeba doprecyzować. Powiem tak: świat się nie zawali, jeżeli Boniek czy inni prezesi zostaną rok dłużej. Ale jeszcze jedno: wszyscy piszą, że Boniek do 2021. OK, ale nikt mnie nie zapytał o moje plany, a przecież takie po październiku, po wyborach, już miałem…
- No właśnie miałem zapytać, czy na przykład był pan już przygotowany na bawienie wnuków?
- Moja relacja z wnukami się nie zmieni. Będę o nie dbał tak jak to było 15, 5, 3, czy rok temu. Ale część z nich to już nastolatkowie, więc tu jestem ułożony.
- Wracając do przedłużonej kadencji. To będzie najtrudniejszy rok, bo czasy są niezwykłe…
- Czasy są niezwykłe, to prawda. Ale co do tych spraw, to jeszcze jedna ważna rzecz: w tym roku kończy się kadencja władz wojewódzkich związków piłki nożnej, działających na zasadzie stowarzyszeń. I co jeśli oni nie będą się mogli wybrać? A przecież potem to między innymi oni wybierają prezesa PZPN. A więc tu są nawet pilniejsze działania do wykonania, żeby ich sytuację wyjaśnić. Będę rozmawiał z przedstawicielami środowiska. Teoretycznie nikt by nam nie zabraniał wybierać się w październiku, ale raczej dostosowalibyśmy się do zalecenia z góry: czyli jak wszyscy zostajemy rok dłużej, to wszyscy. Jak powiedziałem: świat się nie zawali, jeśli te kadencje potrwają dłużej. I termin jesienny jest bardzo sensowny, bo na przykład wiosna byłaby gorsza. Mamy za rok Igrzyska Olimpijskie. Gdyby w marcu miało dojść do zmian w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, to byłoby to w dobrym czasie? Moim zdaniem nie, lepiej skupić się na przygotowaniu sportowym, a wybory faktycznie jesienią.
- Zakładamy, że pan zostaje. A co z Jerzym Brzęczkiem?
- Kontrakt kończy mu się 31 lipca tego roku.
- To wiemy. I chyba sensowne jest jego przedłużenie w tej sytuacji… O rok, do EURO.
- Miałem zaufanie do Jurka Brzęczka i mam je nadal. Natomiast powiem tak jak Brunner do Klossa: ja zdania nie zmieniłem, ale zmieniły się okoliczności. Pamiętajmy, że jesienią mamy sporo meczów z silnymi rywalami. A co, gdybyśmy przegrywali wysoko? Mecz po meczu? Tak więc spokojnie z tym tematem, czy z długością przedłużenia.
- A co z ligami? Jest jakieś światełko w tunelu? Kiedy wracamy?
- Miałem wczoraj bardzo fajne spotkanie z Ekstraklasą. Rozmawialiśmy na różne tematy, podobno są już testy, które po 10 minutach pokazują, czy są przeciwciała czy nie… Powiem tak: nie wyobrażam sobie, żebyśmy pod koniec maja czy w czerwcu nie grali. Przecież wciąż pracują fabryki, które mają po 500 osób. To tylu piłkarzy ma cała Ekstraklasa. Jeśli każdy będzie się przygotowywał u siebie, odseparowany, każdy zespół z lekarzem, z dostępem do testów.. To jest do zrobienia. Pamiętajmy, że piłka to rozrywka – a dawanie ludziom rozrywki jest ważne – ale co jeszcze ważniejsze: w wielu krajach, jak Niemcy czy Włochy, futbol jest ważną gałęzią gospodarki. Wierzę, że wrócimy do gry w terminie, o którym wspomniałem. Mówiłem już wcześniej: musimy się nauczyć żyć z korona wirusem, bo on tak szybko nie zniknie. Natomiast te wszystkie dyskusje dookoła: maseczki nosić, nie nosić. Dla mnie to jest jak dwa plus dwa: jeśli mam maseczkę i idę do sklepu czy metra, to nie ma możliwości, żebym kogoś opluł albo na niego nakaszlał. Czyli ta droga kropelkowa jest ograniczona do minimum. O czym więc tu dyskutować?
- Wracając do piłki: ligi jeszcze stoją, ale toczy się dyskusja o obniżaniu kontraktów piłkarzom…
- Nie chcę w to wchodzić. Wiem jedno: gdyby to było za czasów pana Sobolewskiego, to pan Ludwik wszedłby do szatni i rozmowa trwałaby 1,5 minuty. Ja też po 1,5 minuty rozmawiałem z selekcjonerami, których zatrudniałem… Natomiast czy to ma być spółdzielnia, że wszyscy po równo, czy nie… Nie mieszam się.
- Ale pan w innej, choć bardzo ciężkiej sytuacji, się nie wahał: oddał pan całą premię za zwycięstwo na Heysel na rodziny włoskich kibiców, którzy tam zginęli.
- Każdy ma inne podejście, inną wrażliwość społeczną. Ja tamtych pieniędzy nie chciałem, choć mogłem je mieć w łatwy sposób. W tym sensie: że to był mój ostatni mecz dla Juventusu, po nim byłem już piłkarzem Romy. A po Heysel na drugi dzień leciałem do Albanii, na mecz reprezentacji Polski… Do Turynu nawet nie musiałem wracać. Premia wynosiła 100 tysięcy dolarów na głowę, to były gigantyczne pieniądze jak na ówczesne polskie warunki. Ja bym mógł za to kupić w Łodzi całą ulicę, z wszystkimi mieszkaniami. Myślę, że to na dzisiaj byłoby jak kilka milionów euro. Ale od razu zdecydowałem się przekazać te pieniądze na fundację dla rodzin tych, którzy zginęli. I co? I nigdy tego nie żałowałem. Jestem zdrowy, szczęśliwy, wiem, że postąpiłem wtedy tak jak mi podpowiadało serce i rozum. Niech więc każdy robi tak, jak uważa w tych sprawach…