„Super Express”: - Od prowadzenia 1:0 do porażki 1:2 z Zagłębiem. Nie tylko wynik mógł się jednak kibicom Ruchu nie podobać, ale i gra – odmienna od tej, do której byli przyzwyczajeni...
Jarosław Skrobacz: - Jesteśmy przekonani, że stać nas na lepszą grę niż w Lubinie. Bo gdyby tak to miało wyglądać, to raczej nie bylibyśmy zarażeni optymizmem na kolejne mecze. Zrzucam ten występ na karb nerwowości, bo wydaje się wręcz niemożliwym, żeby mieć tyle niedokładności w prostych sytuacjach. Myślę, że nogi chłopaków były spętane i głowa nie pracowała tak, jak powinna. Liczę na to, że z każdym meczem będzie w tym zakresie lepiej.
- Dla większości pana chłopaków nie był to pierwszy awans, a więc i nie po raz pierwszy przystępowali do gry na wyższym szczeblu niż kilka tygodni wcześniej. Czyżby tym razem te nogi spętało hasło „ekstraklasa”?
- Jest przeskok w poziomie, nie ma co ukrywać. Każdy zespół ekstraklasowy ma wielu zawodników bardzo kreatywnych, świetnie wyszkolonych indywidualnie. Nasz największy problem problem przy tym przeskoku to szybkość podejmowania decyzji, reagowanie na wszystko z odpowiednim wyprzedzeniem. Tego na razie może nam brakować, a rywale będą próbować to wykorzystać.
- Zna pan doskonale większość obecnych podopiecznych. Jak sprawić, jakich słów użyć, by głowy wróciły do właściwej pracy?
- Moje pierwsze słowa – nie bezpośrednio po meczu w Lubinie, ale na jednym z treningów w tygodniu – dotyczyły tego, by te głowy podnieść. Nie dołować się, nie biczować. Owszem, w Lubinie zagraliśmy tak, że każdy indywidualnie mógłby u siebie wskazać: „tu źle, tu źle, tu źle”. Myśmy już w II czy w I lidze grali sporo spotkań pod podobną presją, które jednak – choć ich scenariusz nam się „przewracał” – kończyły się ostatecznie bez większych konsekwencji. W ekstraklasie tak się nie da, więc to ciśnienie musi po prostu jak najszybciej z nas zejść. Mam nadzieję, że stanie się to już w piątek, w potyczce z ŁKS-em. Okoliczności sprzyjające: mecz będzie u siebie, przyjdzie 10 tysięcy kibiców, wszyscy będą za nami, chłopcy będą czuć wsparcie. Musimy nabrać pewności w grze, przekonać samych siebie do swej wartości w tej lidze.
- ŁKS - jak wy – też jest beniaminkiem. Więc może mieć podobne problemy....
- ŁKS ma spory potencjał personalny, dużą jakość w zespole. Zwłaszcza przejścia po przejęciu piłki do ataku szybkiego mogły imponować. Teraz doszedł jeszcze silny fizycznie napastnik holenderski Kay Teyan, a do środka pola - Dani Ramirez. Ktoś powie: łodzianie gładko przegrali z Legią. Ale w Warszawie mieli naprawdę dobre momenty. Owszem, Josue nie wykorzystał karnego, więc powinno być 2:0. Ale zaraz po przerwie mogło być 1:1. I nie wiem, jakby się skończyło, gdyby nie to, że Pekhart miał swój dzień i trochę postrzelał.
- A propos personaliów: takiego Daniego Ramireza chętnie by pan w Ruchu przygarnął?
- Wielu zawodników – gdybyśmy mieli taki wybór - wzięlibyśmy w ciemno; paru zostało w pierwszej lidze... Dani Ramirez do tych, których chętnie widziałbym u nas, też należy. Ale obracamy się w swoich realiach i nie ma o czym mówić…
- Zapytałem, bo A w Ruchu nie było do tej pory „hiszpańskiej tradycji”.
- No to może czas by było ją zacząć? (śmiech)
- To jeszcze krótka wycieczka w przeszłość. Wiosenne 3:3 z ŁKS-em przy Okrzei plasuje się w pańskim osobistym topie najbardziej „zawałogennych” meczów w trenerskim życiu?
- Na pewno było to spotkanie bardzo fajne dla kibiców, z fantastyczną huśtawką nastrojów, choć… niekoniecznie pożądaną przez nas, trenerów. Wolałbym spokojnie wygrać 4:0, prowadząc od 10 minuty (śmiech).
- Może być powtórka?
- Inne zespoły, inne rozdanie, inna liga, więc pewnie i sam mecz będzie wyglądać inaczej.