Wydarzenia potoczyły się na tyle szybko i niespodziewanie, że nie mógł ich objąć przygotowany „chwilę wcześniej” obszerny wywiad „Super Expressu” z byłym selekcjonerem Biało-Czerwonych, w którym podsumował on nie tylko pięć lat pracy w klubie z Okrzei (z „wisienką na torcie” w postaci mistrzostwa Polski w 2019), ale i całą – ćwierćwieczną – przygodę z zawodem trenerskim. No i pokazał też nieco inną – bardziej osobistą – twarz niż tę, którą znają kibice.
„Super Express”: - Parę lat wstecz, podczas wizyty w studiu Canal+, twierdząco odpowiedział pan na pytanie: „Dwa lata to absolutne minimum do jakichkolwiek rozliczeń trenera”. Minęło pięć lat pańskiej pracy w Piaście. Nigdy nie miał pan obaw o wyczerpywanie się z upływem czasu pewnej formuły współpracy między szkoleniowcem a zespołem?
Waldemar Fornalik: - Formuła równie dobrze może się wyczerpać po roku, jeśli się nieumiejętnie zarządza grupą i potencjałem ludzkim. Sama praca treningowa nie jest największym wyzwaniem. Podstawą rozwoju jest ciągły dobór odpowiednich ludzi; odpowiednich piłkarzy na konkretne pozycje, zgodnie z zasadą: „za odchodzącego przychodzi następca prezentujący co najmniej taki sam poziom”.
- Pan mówi o stronie sportowej. A ja pytam także o mentalną: swoistą „chemię” między trenerem a zawodnikiem. Miał pan w karierze takich zawodników, do których nie udało się dotrzeć z pańskim przekazem?
- Chyba jestem szczęśliwcem, bo z reguły potrafiłem dobrać takich liderów grup, będących przedłużeniem ramienia trenera w szatni, dzięki którym drużyna wiedziała – nie na zasadzie regulaminów, ale świadomości zawodników – co wolno, a czego nie. Na pewno byli jednak tacy, do których nie potrafiłem dotrzeć.
- Na przykład? Proszę wskazać kogoś, kogo temperamentu nie udało się okiełznać.
- Na szybko nikt mi do głowy nie przychodzi; może dlatego, że pamięć chętniej przechowuje tych, którzy dobrze się dzięki trenerowi zaprezentowali. Począwszy od Ruchu, a skończywszy na Piaście, miałem okazję pracować z zawodnikami wcześniej – rzekłbym – anonimowymi. Ot, w Gliwicach zostali wykreowani dwaj gracze, którzy sięgnęli po tytuł „Piłkarza roku”. Mało kto w Polsce znał wcześniej Joela Valencię czy Jorge Felixa. A nawet jeżeli z kimś było mi nie po drodze, jestem człowiekiem, który potrafi o takich przypadkach zapomnieć.
- No to w drugą stronę: pańskie „top 3” zawodników, z którymi miał pan okazję w minionych dwóch dekadach pracować?
- Nie chciałbym nikogo pominąć, więc pewnie się o to nie pokuszę. Lista jest długa: począwszy od Arka Piecha, Andrzeja Niedzielana, Artura Sobiecha, również Marcina Malinowskiego, choć wielu łapało się za głowę, gdy braliśmy do Chorzowa tak „wiekowego zawodnika” - jak mówili. W Piaście – poza już wymienionymi – też nie brakowało graczy wartych rozważenia w tym kontekście: Kuba Czerwiński, Tom Hateley... Wspaniale rozwinął się Patryk Dziczek, Franek Plach zdobył tytuł najlepszego bramkarza ligi.
- Często pan powtarza, że lepiej żyć dniem dzisiejszym i przyszłością, niż oglądać się wstecz...
- Tak, bodaj Arsene Wenger powiedział, że w pracy trenerskiej nie można żyć z miesiąca na miesiąc, tylko patrzeć na nią w perspektywie kilku kolejnych sezonów.
- Jest pan jedynym zawodnikiem z mistrzowskiej ekipy Ruchu z 1989 roku, który odniósł znaczące sukcesy na niwie trenerskiej. Co o tym zdecydowało?
- Startując na studia na AWF w Katowicach nie wiedziałem, czy będę nauczycielem WF, czy trenerem. Spotkałem jednak na swej piłkarskiej drodze kompetentnych i mądrych szkoleniowców – począwszy od Jurka Wyrobka, Edwarda Lorensa, Antoniego Piechniczka, a na Oreście Lenczyku kończąc – dobrze zarządzających drużyną, odnajdujących się w bardzo różnych sytuacjach. Do tego doszła cała plejada świetnych wykładowców wspomnianej akademii. Wśród nich człowiek z niezwykłym kręgosłupem moralnym, mój wielki mentor, doktor Jerzy Wielkoszyński. Dzięki niemu na wiele rzeczy pozornie oczywistych patrzyłem inaczej: nie przechodziłem nad nimi do porządku dziennego, nie traktowałem rutynowo, drążyłem temat...
- Gdyby pan miał wymienić jedno doświadczenie – wydarzenie, mecz – które ukształtowało pana jako trenera takiego, jakim jest pan dziś, to co by to było?
- Byłem asystentem Oresta Lenczyka w Ruchu. Leciał na konferencję do Tel Awiwu, więc poprowadziłem zespół w meczu z Wisłą, której trenerem był Wojciech Łazarek. Wygraliśmy ten mecz 1:0 po golu – pamiętam do dziś – Marcina Molka. Dzięki temu zostałem w tamtym sezonie jedynym trenerem, który miał w lidze średnią punktów na mecz równą 3,0 (śmiech). Najważniejsze, że poczułem wtedy tę prawdziwą trenerską odpowiedzialność za zespół. Potem była pierwsza samodzielna praca w ekstraklasie – w Górniku, za czasów prezesa Płoskonia. Klub miał spore problemy finansowo-organizacyjne z ery „poKozubalowej”. Wiedziałem, że nie zarobię tam pieniędzy, które pozwolą mi ewentualnie nie pracować przez dłuższy czas, ale traktowałem to jako inwestycję w siebie. I tak było – potem zawodowo potoczyło się już dużo ciekawiej. Tak naprawdę jednak tym najważniejszym czynnikiem wpływającym na mój trenerski rozwój był po prostu... czas. Weryfikował zachowania, decyzje... Ot, kiedy porównuję moje ówczesne zachowania na przykład wobec dziennikarzy z tymi obecnymi, to widzę przepaść!
- Ciekawe spostrzeżenie. Rozwinie pan tę myśl?
- Byłem bardzo impulsywny. Potrafiłem złapać za telefon widząc tekst, który nie był zgodny z tym, czego oczekiwałem. „Pan był na tym samym meczu?” - potrafiłem zapytać wprost autora. Potrzeba było czasu, żeby nabrać do tego dystansu. Dziś media są bardziej wymagające, bardziej agresywne; staram się w tym wszystkim odnaleźć.
To słowo jest dla Waldemara Fornalika najpiękniejsze w śląskiej gwarze
- W ekstraklasie prowadził pan Ruch, Górnika, Odrę, Piasta. Owszem, była też Amica, Wisła, Polonia W., Bełchatów, Widzew; ale wygląda na to, że najlepiej się pan czuje w śląskim mateczniku.
- Bywały propozycje z różnych stron kraju, dopisałbym do tej listy na przykład Wrocław, ale rzeczywiście większość czasu pracowałem w klubach nieodległych od domu. Byłem z tego zadowolony: pozwalało mi to być blisko rodziny i wypełniać obowiązki wobec niej. Akurat w tym okresie dorastali moi synowie, a przecież trener jest trenerem, ale i ojcem.
- Człowiek urodzony w Myślenicach nauczył się śląskiej gwary?
- Ja uczyłem się mówić na Śląsku, bo rodzice przeprowadzili się tu, kiedy miałem dwa lata. Tej gwary uczyło mnie podwórko i otoczenie: Batory z jednej strony, z drugiej – Skałka w Świętochłowicach, z tyłu – Zakłady Chemiczne Chorzów, a z przodu – Ruch. Środowisko czysto śląskie, w którym literacki język polski nie obowiązywał (śmiech).
- W szatni Ruchu też pewnie łatwiej się było dogadać gwarą z Józefem Nowakiem czy Ryszardem Kołodziejczykiem, prawda?
- Jeden mieszkał niespełna kilometr ode mnie, drugi ciut dalej – w Lipinach... Generalnie we wspomnianym przez pana zespole mistrzowskim Ruchu z 1989 roku mieliśmy tylko jednego człowieka spoza Śląska: Mietka Szewczyka z Oświęcimia. Reszta to Ślązacy, którzy „godali”.
- Publicznie jednak nigdy nie słyszano Waldemara Fornalika „godającego”!
- I dobrze! Pewnie już zatraciłem śląski akcent.
- Ulubione śląskie słowo?
- Pewnie któreś z otoczenia „fuzbalu”. Może „chachary”?
- A był pan kiedyś chacharem?
- Wychowałem się na podwórku, w latach 60., w otoczeniu bloków, familoków, ale i baraków. Huty i kopalnie tętniły życiem. Ojciec pracował na kopalni „Polska”, codziennie rano włączał się w prawdziwy potok ludzi płynących ulicami do pracy na 6.00... Wśród moich kolegów z tamtych czasów wielu było prawdziwych Ślązaków z krwi i kości. „Chacharów” - nie w tym sensie, że rozrabiali, ale po prostu charakternych chłopaków.
- Od lat kibice – a czasem dziennikarze – powtarzają: „Waldemar Fornalik nigdy się nie uśmiecha”. Co pan na to?
- Musiałby pan zrobić sondę wśród zawodników czy trenerów, z którymi współpracowałem i współpracuję... Powiedzieliby pewnie, że to, co widzą kibice w telewizji, nie pokrywa się z rzeczywistością. W czasie meczu jestem skoncentrowany, ale to nie znaczy, że nie lubię się pośmiać, pożartować, nawet pociągnąć łacha z siebie.
- Gdyby odwinąć taśmę z filmem o pańskim trenerskim życiu, którą scenę chciałby pan nagrać ponownie? Klaps – i kręcimy od nowa, ale w myśl innego scenariusza?
- Zmierza pan pewnie w kierunku reprezentacji – czy zrobiłbym wtedy coś innego, gdybym mógł wrócić do tamtych czasów... Wiele dobrego się wówczas w niej wydarzyło, choć oczywiście – jak w każdej pracy – człowiek mógł podjąć w jednym czy drugim przypadku inną decyzję. Ale wcale nie jestem przekonany, czy to by cokolwiek zmieniło. A generalnie – wiele razy w życiu podejmowałem decyzje, po których niektórzy mówili o mnie „kamikaze”. Rok 2009 na przykład, i praca w Ruchu. Sytuacja wyglądała na beznadziejną, a myśmy nie tylko się utrzymali, ale i byli w finale Pucharu Polski, a rok później – zdobyli brązowy medal. Nie, nie nasuwają mi się takie sytuacje.
- Myślałem, że może przywoła pan rok 2012, kiedy tytuł mistrzowski Ruch miał na wyciągnięcie ręki.
- Ale myśmy zrobili wszystko, by po ten tytuł sięgnąć! Ostatni mecz wygraliśmy – ale wygrał też i Śląsk. Może pan jednak spokojnie to napisać: ówczesny prezydent miasta, pan Kotala, zamknął nam wtedy stadion na dwa mecze. Graliśmy bez dopingu i to – mówię to z całą odpowiedzialnością – zabrało nam tytuł. Wystarczyło wygrać jeden z tych dwóch meczów, a z dopingiem było to bardzo realne.
- Słowo jeszcze o reprezentacji. W trakcie owych ponad dwóch dekad samodzielnej pracy w zawodzie, właśnie ten etap był „wisienką na torcie”?
- „Wisienka na torcie”? Reprezentacja? Tak, ten etap był oczywiście ważny, jest w nim kilka wielkich momentów. Niezapomniany mecz z Anglią z Warszawie – ten przekładany o 24 godziny. Przegrywamy 0:1, bodaj Wayne Rooney wychodzi sam na sam, Przemysław Tytoń broni, a za chwilę wyrównujemy. Ale – jeśli pyta pan o całe dwie dekady – są i inne ważne chwile. Mistrzostwo z Piastem, rok później poparte trzecim miejscem; dwa medale z Ruchem, finały Pucharu Polski – jeden przegrany z Lechem, z Robertem Lewandowskim w składzie, a drugi – z rozpędzoną Legią. Widzi pan: Puchar Polski – tego mi jeszcze brakuje! Co nie znaczy, że nie chciałbym jeszcze raz poczuć dreszczyku związanego z sięgnięciem po mistrzostwo Polski!
- Dlaczego nie ma popytu na polskich trenerów poza naszymi granicami?
- Nie ma się co oszukiwać: nie odnosimy sukcesów z naszymi drużynami na arenie międzynarodowej. Z drugiej strony – Adam Nawałka go odniósł, a nie było mu łatwo znaleźć zagraniczne oferty. Owszem, było zainteresowanie ze strony krajów arabskich. Ale tam – gdzie praca jest naprawdę dobrze opłacana - trafiają głównie trenerzy francuscy, holenderscy, niemieccy, hiszpańscy. Dlaczego? Bo tam bardzo mocne są zachodnie agencje menedżerskie. Iluzją byłoby twierdzenie, że tylko wynik sportowy ma wpływ na to, czy dostanie się pracę w superklubie. Trzeba mieć za sobą cały sztab ludzi, którzy skutecznie uargumentują, że „ten trener powinien u was pracować”.
- „Nie wiem, skąd bierze się przekonanie, że my Polacy powinniśmy ze wszystkimi wygrywać. Życie pokazuje, gdzie jest nasza piłka. Ale taka jest polska gospodarka, drogi, sztuka, ochrona zdrowia. Wszystko szwankuje, a wy chcecie, żeby piłka nożna była jakimś eksportowym produktem?” - w 2010 pan powiedział te słowa. To taki mocny strzał w kibicowskie nadzieje. Katar?
- Dużo od tego czasu minęło. Kraj się rozwinął pod każdym względem, a i nasza piłka zrobiła postęp, czego dowodem – kolejne awanse do turniejów finałowych mistrzostw Europy i świata.
- Oczywiście. Docelowo jednak pytanie brzmi tak: jak – zdaniem Waldemara Fornalika – wypadną Biało-Czerwoni w Katarze?
- Nie wiem. Wierzę w tą drużynę, ale czasu jest mało, a problemów dużo. Kontuzji jest sporo. Nie wiem, jaki poziom reprezentuje dziś Meksyk. Czy Argentyna jest w szczycie swych możliwości, czy to raczej schyłek tej drużyny. No i co prezentuje tak naprawdę Arabia Saudyjska. Odpukuję tylko, by nie było tak, jak na poprzednich mundialach w XXI wieku, kiedy przed turniejem padały pytania: „A kto to jest Senegal? Ekwador?”. Co było dalej – wiemy. To jest impreza, gdzie trzeba być bardzo dobrze skoncentrowanym i przygotowanym. A do ostatnich wyników Ligi Narodów – z której spada Anglia, w której Francja nie potrafi wygrać meczu – nie przywiązywałbym nadmiernie wielkiej wagi.