„Super Express”: - Z Neustadt am Rübenberge, który od Wrocławia i Łodzi dzieli ok. 700 kilometrów, spogląda pan czasem na polska ekstraklasę?
Roman Wójcicki: - Oczywiście, interesuję się nią. Śledzę i Śląsk, i Widzew, chętnie oglądam ich mecze. Sentyment pozostał – może trochę mniejszy do wrocławian, a większy do łodzian (śmiech).
- Śląsk przed rokiem z trudem utrzymał się w lidze, a teraz walczy w czołówce. Zaskoczenie?
- Ogromne. Mocno trzymałem w ubiegłym roku kciuki za wrocławian i… pomogło (śmiech). I teraz też trzymam. Myślę, że ten nieszczególny początek wiosny to tylko wypadek przy pracy, że Śląsk jeszcze będzie wygrywać. Może nawet tak często, by wystarczyło do mistrzostwa.
- Widzewowi mistrzostwo raczej „nie grozi”…
- Widzewiacy nie grają w tym sezonie tego, co bym chciał – i co oni by chcieli. Ale jest pewien trzon drużyny: Mateusz Żyro – taki mój następca w obronie (śmiech), Marek Hanousek w drugiej linii, Jordi Sanchez w ataku. Na tym trzonie można budować coś więcej. Za dużo jeszcze bramek tracą, za wiele sytuacji w ofensywie marnują.
Za kogo więc w sobotę będzie pan trzymać kciuki?
- Życzę Śląskowi dobrze, ale Widzew... jest mi bliższy, lepiej znam zawodników łódzkich. A wynik? I rozum, i serce podpowiadają, że będzie remis.
- Pan był piłkarzem obu tych klubów, zdobywał z nimi medale mistrzostw Polski. Ale wcześniej mógł pan zostać mistrzem z Odrą Opole, która – prowadzona przez Antoniego Piechniczka - na półmetku sezonu 1978/79 była liderem. Ale skończyła dopiero na szóstym miejscu. Co się wtedy stało?
- Do dziś się nad tym zastanawiam. Po obozach zimowych nie wyszły nam pierwsze mecze wiosenne. Nie mieliśmy świeżości i dynamiki z jesieni. Pojawił się marazm w drużynie, potem niesnaski, podejrzenia o sprzedawanie meczów. Paru kolegów – Wojtek Tyc, Wiesiu Korek – zostało zawieszonych, ale atmosfera była już zepsuta. Nie mieliśmy już chęci do walki. A mógł być historyczny sukces dla Opola i Odry… Inna rzecz, że we Wrocławiu byłem jeszcze bliżej mistrzowskiego tytułu.
- Trafił pan do Śląska, by odsłużyć wojsko, prawda?
- Tak. Dostałem „bilet”, mogłem wybierać między Śląskiem a Legią. Do Wrocławia było z moich stron dużo bliżej, zdanie rodziny też się dla mnie liczyło. Wybrałem Śląsk.
- Biegał pan z karabinem po poligonie?
- Nie. Nawet przysięgę składałem indywidualnie w siedzibie klubu, na ręce Ryszarda Stasika (pułkownik Wojska Polskiego, długoletni sekretarz klubu – dop. aut.). Wojskowym elementem był mundur, który musiałem tego dnia założyć.
- Zatem koszary też pan znał tylko z opowieści?
- Tak. Byłem przydzielony do kompanii sportowej. Mieszkałem w budynku klubowym przy stadionie na Oporowskiej. Dostałem dwa pokoje z kuchnią, mogłem więc ściągnąć rodzinę. Naszym sąsiadem był jeden z piłkarzy ręcznych Śląska.
- W 1982 straciliście pewny – wydawałoby się – tytuł mistrzowski w ostatniej kolejce, przegrywając u siebie 0:1 z Wisłą. Zamiast was, cieszył się Widzew. Dlaczego?
- Wisła zagrała jeden z najlepszych meczów, choć – formalnie – nie grała już o nic. Tadziu Pawłowski, wyborowy strzelec, nie wykorzystał karnego… Żal wielki pozostał, ubolewam, bo trochę mi tego mistrzowskiego tytułu brakuje w życiorysie.
- Gdyby Śląsk zdobył tytuł, zostałby pan we Wrocławiu?
- Dobre pytanie… Chyba nie. Już wcześniej miałem rozmowy z działaczami Widzewa, byłem po nich nastawiony na zmianę barw. Ten zespół mnie inspirował, śledziłem uważnie jego losy, wiedziałem, że też będzie grać w pucharach. Korciło mnie, żeby poczuć od środka ten widzewski charakter. Poza tym widzewiakiem był już Józek Młynarczyk, którego przecież świetnie znałem z czasów wspólnej gry w Opolu. To był istotny argument sportowy: jako stoper wiedziałem, że za plecami znów będę mieć genialnego bramkarza!
- Nigdy nie wypomniano panu, że w końcówce sezonu zabrakło panu serca dla Śląska?
- Nie. Bo – po pierwsze – nikt o tych rozmowach nie wiedział. Po drugie – powiedziałem łodzianom, że ostateczną decyzję podejmę po ostatniej kolejce. I po trzecie – do tej ostatniej kolejki grałem z pełnym zaangażowaniem; nikt nie mógł mi niczego zarzucić!
- Wszystko, co pan słyszał o Widzewie, potwierdziło się w Łodzi?
- Wszystko! Nie narzekałem na atmosferę w Śląsku, ale w Widzewie wyglądało to inaczej. Sam prezes Sobolewski ją tworzył, często z nami rozmawiając. Na dodatek mieliśmy swoją klubową kawiarenkę, w której często spotykały się nasze żony. Słowa „piłkarska rodzina” w Widzewie nie były przesadą.
- W Łodzi przychodził pan zastąpić Władysława Żmudę. Nie było stresu, jak podołać wyzwaniu?
- Nie. Widzew miał być po prostu kolejnym etapem mojego piłkarskiego rozwoju. Kompletnie nie skupiałem się na tym, w czyje buty mam wejść. Czułem się mocny i wiedziałem, że dużo wnoszę do zespołu.
- No i serducho do gry miał pan wielkie, a sytuacja poprzedzająca pierwszy mecz z Liverpoolem w ćwierćfinale Pucharu Europy Mistrzów Krajowych – akurat w sobotę przypadka jego 41. rocznica – naprawdę była niezwykła. Przypomni ją pan?
- Na cztery dni przed meczem parę osób w drużynie dopadła grypa. Mieliśmy grać w środę, a ja w sobotę zaległem w łóżku, z gorączką ponad 39 stopni! Dostawałem od klubowego lekarza środki na obniżenie temperatury, na wypocenie się, ale w poniedziałek wciąż mnie trzymało. Byłem strasznie słaby. Tego dnia przyjechał do mnie kierownik klubu (Stefan Wroński – dop. aut.). Najbardziej dostało się… doktorowi. „Rób co chcesz, Roman musi być gotowy do gry!” - usłyszał od kierownika. Jakimś cudem we wtorek temperatura spadła do 37 stopni. Zwlokłem się z łóżka, dołączyłem do drużyny trenującej na przedmeczowym zgrupowaniu w spale i – słaniając się na nogach – odbyłem krótki rozruch.
- A w środę zatrzymał pan jednego z najlepszych napastników świata, Iana Rusha!
- Sam się zdziwiłem, że sobie z tym poradziłem. Ale tylko ja wiem, jak wiele nerwów kosztowały mnie przedmeczowe godziny… Udało się, ale mecz odchorowałem: trzy kolejne dni dochodziłem do siebie. I tak jednak skończyło się nie najgorzej. Wiesiu Wraga po tamtej grypie miał potem kłopoty z sercem.
- To był marzec 1983. Dziesięć miesięcy później pan – stoper przecież – został królem strzelców! I to w reprezentacji Polski, która wygrała międzynarodowy turniej w Kalkucie o „Złoty Puchar Nehru”.
- W okresie juniorskim, w Stali Nysa i w Odrze, grywałem jako ofensywny pomocnik. A potem, gdy wyrosłem, ze względu na wzrost przestawiono mnie na obronę. Ale wciąż miałem pociąg do strzelania goli. Ciągnęło mnie do przodu przy stałych fragmentach gry, a uczyć się miałem od kogo, bo w Odrze bramki za moich czasów zdobywał jeszcze Józef Klose. Generalnie miałem nosa w polu karnym, a piłka mi na ten nos – a raczej na głowę – często spadała. Krótko mówiąc, instynkt miałem jak Robert Lewandowski (śmiech)!
- Z Indii przywiózł pan niezwykłą nagrodę dla króla strzelców, prawda?
- Prawda. To ręcznie tkany dywan, który po ceremonii zakończenia turnieju czekał na mnie w hotelu. Mam go do dziś, czasem przed położeniem się do łóżka rzucam na niego okiem i wspominam Bobby’ego Moore’a – bo to on uściskiem dłoni gratulował mi wtedy sukcesu!
- Dziś wciąż pan pozostaje przy futbolu?
- Tak. Na co dzień prowadzę – wraz z żoną i synem - gabinet fizjoterapii, w sumie pracuje w nim osiem osób. Daje mi to wielką satysfakcję, ale jestem też trenerem w szkółce piłkarskiej przy Hannover 96, szkolącej chłopaków w wieku 6-14 lat. No i wciąż gram! W lidze oldbojów w naszym landzie, m.in. u boku mojego byłego kolegi z Bundesligi, Jörga Kretzschmara. Kolana już nie w tej formie, ale frajda wciąż jest!