"Super Express": - Pracując pod Klimczokiem, ma pan czas, by wciąż trenować boks?
Robert Podoliński: - Nieustannie! Ćwiczę z nie lada fachowcem - Grzesiem Proksą.
- Pozostańmy przy pięściarstwie - byliście jak Deontay Wilder, a "Kolejorz" jak Artur Szpilka? Mistrzowie Polski niby wam się odgryzali, ale ostatecznie padli na deski.
- I to taka szpilka bez łebka (śmiech). Fajnie wyglądaliśmy, drużyna nie miała słabych punktów. Przygotowując się do tego spotkania, nie patrzyliśmy na rywali. Wszyscy wiedzą, jak gra Lech, że to mocna drużyna. Skoncentrowałem się, by wywołać u chłopaków reakcję na porażkę z Lechią. Byli wściekli i z tą złością wyszli na boisko. Chcieliśmy pokazać, że po przegranej w Gdańsku potrafimy podnieść głowy i nie składamy broni w walce o utrzymanie.
- Jesienią gracie jak równy z równym z Legią, która szczęśliwie u was remisuje 2:2, w sobotę rozbijacie Lecha. Ale tydzień wcześniej zbieracie tęgie baty od Lechii. Co z wami jest nie tak?
- Nad morzem zaczęliśmy dostawać bramki, gdy graliśmy w dziewięciu. Kiedy było jedenastu na jedenastu, nie działo się absolutnie nic, co by wskazywało na to, że możemy tam przegrać. Mieliśmy wiele dobrych momentów. Dlatego kiedy przed Lechem analizowałem tamten mecz, to oglądaliśmy go tylko do 40. minuty. Koncentrowaliśmy się na naszych udanych zagraniach. A odpowiadając na pytanie - bez względu na okoliczności staramy się grać swoją piłkę. Jesteśmy twardzi i zdeterminowani.
- Jak dobrzy bokserzy?
- Boks to świetna szkoła życia. W ringu nie ma miejsca dla ludzi bez charakteru, słabeuszy. Tak, chciałbym, żeby Podbeskidzie było jak dobry bokser.
- Robert Demjan, Mateusz Szczepaniak czy Marek Sokołowski. Ich znają wszyscy. Który z mniej rozpoznawalnych piłkarzy pana zespołu może być objawieniem ligowej wiosny?
- Niech to będzie Podbeskidzie. Chłopaki dobrze wiedzą, że nawet najlepszy zawodnik bez drużyny nic nie znaczy.