- To wierutna bzdura kolportowana przez szefów Śląska, żeby mnie zdyskredytować i poniżyć w oczach kibiców - oburza się Ryszard Tarasiewicz w rozmowie z "Super Expressem". - A prawda jest taka, że moi prawnicy, którzy prowadzą sprawę rozwiązania kontraktu, ani razu nie poruszyli kwestii finansowych.
Nie robię skoku na kasę Śląska! Nie jestem chytrym materialistą. Chcę tylko rozwiązać umowę tak, by móc podjąć pracę w innym klubie. Wydziały szkolenia i prawny PZPN przyznały mi rację. Nie może być tak, że klub zatrudnia dwóch trenerów. Wysłałem do klubu dwa pisma z prośbą o wyjaśnienie mojego statusu. Na żadne nie dostałem odpowiedzi.
- Ale na co pan narzeka? Do czerwca 2012 roku (czas obowiązywania kontraktu Tarasiewicza ze Śląskiem - przyp. red.) ma pan sowicie opłacane przez klub wakacje. Tylko pozazdrościć
- Nie ma czego zazdrościć. Działacze oczerniają mnie, robią ze mnie pazernego snoba, który za nic ma klub, w którym spędził najlepsze lata. A ja za Śląsk dałbym się pokroić! Za klub, ale nie za ludzi w nim rządzących!
Zmiany trenerów to w piłce normalna rzecz. Nie pojmuję jednak, dlaczego mój Śląsk tak mi wszystko utrudnia. Właściciele Lecha, Cracovii czy Polonii Warszawa zwalniali szkoleniowców w cywilizowany sposób. Tylko tego domagam się od Śląska.
- Kiedy Luis Figo zmieniał Barcelonę na Real, w Katalonii nazwano go "pesetero", czyli skąpy. Pan jest takim skąpcem polskiej ligi?
- W życiu! Jestem niezależny finansowo. Kasa nie przesłania mi świata. Po prostu chcę pracować, bo ileż czasu można spędzać na rybach?!
- Mówi pan o chęci podjęcia pracy. Propozycje są?
- Mam oferty z mocnego klubu I ligi, z dwóch drużyn ekstraklasy i jedną z zagranicy.