„Super Express”: - Rok 2004, Radosław Gilewicz po losowaniu Pucharu UEFA w szatni Austrii Wiedeń wykrzyknął radośnie: „Gramy z Legią”. Myśli pan, że i dziś wiedeńczycy cieszą się z gry z wicemistrzem Polski?
Radosław Gilewicz: - Nie sądzę. 19 lat temu Austria Wiedeń była pierwszą siłą w krajowej piłce. Mieliśmy bogatego sponsora, a w kadrze – osiemnastu reprezentantów kraju. Na marginesie: Legia – o ile wiem – też się wtedy ucieszyła, bo miała mieć „lekko, łatwo i przyjemnie”. Na Praterze wygraliśmy 1:0, ale w tunelu do szatni wściekli legioniści mówili do mnie: „Zobaczycie, co będzie w rewanżu”. No i było: pokaz siły z naszej strony i zwycięstwo 3:1 (śmiech). Dziś jest zdecydowanie inaczej, Austria boryka się z olbrzymimi problemami.
- Przede wszystkim finansowymi?
- Owszem. I nic nie zmieniło się w tym zakresie od ubiegłosezonowego dwumeczu z Lechem. Zespół się nie wzmocnił, a wręcz przeciwnie. Dwa tygodnie temu sprzedano najlepszego snajpera – strzelił 19 goli – Harisa Tabakovica. Odszedł za śmieszne pieniądze, miał klauzulę odstępnego w wysokości 500 tys. euro.
- Sprzedano też stopera, Lukasa Mühla, do Spezii. Duża strata?
- Akurat na ten transfer w ogóle nie zwracałbym uwagi. Był co prawda kapitanem – sam się zastanawiam, dlaczego… - ale piłkarsko był, mówiąc brzydko, ograniczony w swoich możliwościach.
- Co się jeszcze zmieniło w austriackim klubie od czasu ubiegłorocznych meczów z Lechem?
- Trener. Zatrudnienie Michaela Wimmera na stanowisku szkoleniowca sprawiło, że ten zespół jest trochę inny w sposobie gry, niż rok temu w rywalizacji z Lechem. Wrócę zresztą do wiedeńskiego meczu Austrii z Kolejorzem. Zostałem wtedy zaproszony na pomeczowy lunch, już wtedy ta zmiana wisiała w powietrzu. Działacze wiedeńscy chcieli trenera, który stworzyłby zespół agresywny w odbiorze – i przyznać trzeba, że Austriacy to robią. Po stracie piłki starają się ją szybko odebrać, atakują rywali wysoko, grają bardzo ryzykownie. Ale tym samym… zostawiają sporo miejsca w tyłach. Tu mają swoją piętę achillesową, i tu widzę szansę dla warszawian. Legia potrafi świetnie wykorzystywać boczne sektory, w znakomitej dyspozycji jest Paweł Wszołek. Po drugie – Austria traci sporo goli po stałych fragmentach gry. Ma za mało ma wysokich piłkarzy, więc przegrywa pojedynki główkowe w polu karnym. I ma w tym „dużą powtarzalność”.
- Czyli woda na młyn dla Legii!
- I Tomasa Pekharta! Wspomniany Tabakovic miał prawie dwa metry wzrostu, więc szykowałby się piękny pojedynek dwóch napastników o podobnym profilu fizycznym. Ale go nie ma, więc Austriacy sporo tych centymetrów tracą w polu karnym. Pekhart powinien w nim królować.
- Inna rzecz, że w pucharowym dwumeczu z Kazachami legioniści trzy z czterech goli też stracili po stałych fragmentach!
- Nie jest to, moim zdaniem, wielki problem. Legia ma zespół, który stwarza sobie multum sytuacji i do tego jest bardzo skuteczny. Jeżeli piłka zostanie z defensywy skutecznie przetransportowana do bocznych bądź środkowych pomocników warszawskich, to już dalej jest ogień! A jeżeli więcej strzelasz, niż tracisz, jest dobrze. Plusów jest więcej niż minusów. Ofensywna gra wiąże się z ryzykiem, ale te defensywne mankamenty stosunkowo łatwo wyeliminować.
- Legia jest więc murowanym faworytem?
- Na pewno na papierze jest silniejsza, ale… Austriacka drużyna ma swoje ograniczenia i problemy, nie można jednak jej zlekceważyć. W sparingu z Galatasaray prezentowała się dobrze, w weekend pewnie wygrała wyjazdowy mecz ligowy w Lustenau. To drobne ostrzeżenia dla Legii.