Robert Lewandowski to legenda Bayernu Monachium. Borussii Dortmund również. Niedawno został wybrany nawet piłkarzem stulecia Znicza Pruszków. Lewy od kilkunastu lat zachwyca na europejskich stadionach (nawet jeśli w ostatnich tygodniach radzi sobie słabiej). W Niemczech dziesięciokrotnie wygrał Bundesligę, siedmiokrotnie zdobywał armatę dla najskuteczniejszego strzelca. Droga polskiego napastnika do stolicy Katalonii wiodła przez Niemcy. Latem 2010 roku z Lecha Poznań wyciągnął go Juergen Klopp, BVB zapłaciła ówczesnym mistrzom Polski 4,5 mln euro. Mający przed sobą 22 urodziny Lewandowski trafił do Bundesligi, choć wielkie zainteresowanie okazywali również przedstawiciele Blackburn Rovers. Prawie go kupili.
Anglicy byli nawet w Poznaniu, a rozmowy były bardzo konkretne. Szef działu transferowego Martin Glover zaproponował Lewemu transfer na Ewood Park. Napastnik miał polecieć do Anglii, by samemu przekonać się na co się ewentualnie pisze. Miał obejrzeć centrum treningowe, stadion itd. Lot Lewandowskiego na Wyspy został jednak odwołany przez... Eyjafjallajokull. Islandzki wulkan. Popiół i panujący w powietrzu dym wulkaniczny pokrzyżował plany logistyczne wielu lotnisk, pokrzyżował plany Lewandowskiego i oczywiście wszystkich z Blackburn. Wszystkie opóźnienia sprawiły, że Anglicy zaczęli się zastanawiać, czy 3 miliony funtów za Lewandowskiego to opłacalna inwestycja. – Uważam, że byłoby dobrze, gdybym trafił do Blackburn, ale chciałem zobaczyć centrum treningowe i stadium. Nie mogłem przez chmury wulkaniczne – wracał do tamtej sytuacji Lewandowski w rozmowie z "The Times" kilka lat temu.
Lewandowski trafił więc do BVB (w 2012 roku Blackburn spadł z Premier League i jest poza nią do dziś), trzynaście lat później świętował z Barceloną mistrzostwo Hiszpanii i tytuł króla strzelców. A Boxing Day nigdy go nie dopadł...