„Super Express”: - Spotykamy się z panem „u stóp” słynnego kominka, który wiele lat temu – dzięki telewizji – stał się sławny w całym kraju. Lubi pan to miejsce w domu?
Antoni Piechniczek: - Spędziłem – i spędzam nadal, zwłaszcza zimową porą – sporo czasu przy tym kominku. Zdaję sobie sprawę, że dzięki rozmowom z redaktorem Andrzejem Zydorowiczem z TVP Katowice, ten kominek stał się popularny w całej Polsce. Wspominam to z sentymentem, bo... człowiek był wtedy młodszy o te 40 lat i miał przed sobą inne perspektywy, niż dziś.
- Jak się panu żyje w Wiśle?
- Żyje się bardzo dobrze. Odkryłem to miejsce, kiedy byłem młodym zawodnikiem, miałem 20 kilka lat. Gdy zakończyłem swoją zawodową karierę, przeprowadziłem się tu na stałe i wielce się z tego cieszę, bo też kocham przyrodę. Wisła dziś słynna jest nie z futbolu, ale ze skoczków narciarskich: Adama Małysza i wielu innych młodszego pokolenia, ale generalnie sport ma się w Wiśle bardzo dobrze, bo lokalne władze w niego inwestują, rozkręcają go.
- Znalazł pan w Wiśle swoje „miejsce do życia” na lata i dekady. To prawda, że przysłużyła się temu piłka i bieganie po górach w ramach zimowych przygotowań do sezonu?
- Prawda. Było kiedyś w ośrodku Startu w Wiśle zgrupowanie, którego szefem był ówczesny szef Wydziału Szkolenia, Ryszard Koncewicz. Z jednym z jego współpracowników, Kazimierzem Górskim – legendą, która nastała po Koncewiczu – poszliśmy akurat w ten rejon, w którym dziś jesteśmy, na zabawę biegową. Wyobraźcie sobie: styczeń, osiemnaście stopni mrozu, śnieg skrzący się w pięknym słońcu. Raj na ziemi dla kogoś, kto kocha góry i narty. Zapamiętałem sobie to jedno konkretne miejsce i kiedy już zostałem trenerem – wtedy akurat prowadziłem Odrę Opole – zacząłem realizować swoje marzenie. Najpierw wydzierżawiłem trochę ziemi, potem postawiłem na niej camping i w tym campingu spędzałem wakacje z dziećmi. A dwa lata po mistrzostwach świata w Hiszpanii rozpocząłem w tym miejscu budowę domu.
- Przy kominku, w otoczeniu pamiątek piłkarskich, łatwiej snuć wspomnienia. Lubi pan takie chwilę?
- Lubię, zwłaszcza gdy wiążą się z odwiedzinami kolegów i przyjaciół: byłych piłkarzy, trenerów, pracowników naukowych AWF. Wracamy wtedy do przeszłości. Te rozmowy są dla mnie bardzo cenne, bo w piłce nożnej przecież obowiązują pewne ponadczasowe zasady. Wiele osób powiada, że dziś wszystko w futbolu jest lepsze, nowocześniejsze, szybsze niż było kiedyś. Ale przecież wielcy piłkarze rodzili się zawsze: Pele, Maradona, dziś Messi – o wspaniałych polskich piłkarzach nie wspominając.
- Ale gdyby Kazimierza Deynę czy Johana Cruyffa przenieść na dzisiejsze boiska, to daliby sobie radę w dzisiejszej piłkarskiej rzeczywistości? Z obecnym tempem, szybkością i intensywnością gry?
- Przecież wielkość piłkarska takich zawodników bynajmniej nie opierała się na tym, że byli sprinterami; wyróżniali się boiskową inteligencją, rozumieniem gry, lansowaniem nowego sposobu gry zwanego „futbolem totalnym”, dziś będącego fundamentem w każdej lidze i w każdej drużynie. Dlatego zbulwersowały mnie słowa Jacka Gmocha, że gdyby na mundialu w Argentynie miał w składzie Roberta Lewandowskiego zamiast Włodzimierza Lubańskiego, zostałby mistrzem świata. W ten sposób zrobił krzywdę Lubańskiemu, który przecież wybitnym piłkarzem był, choć nie grał w Bayernie, a „tylko” w Górniku. W tym Górniku jednak grał z zawodnikami znakomitymi, a sposoby gry wypracowane i przećwiczone w codziennym mozolnym treningu niezliczoną ilość razy skutkowały nie tylko jedynym w historii finalem europejskiego pucharu z udziałem polskiej drużyny, ale i przenosiły się z korzyścią na spotkania reprezentacji. Czy – odwołując się na przykład do Formuły 1 - Emerson Fittipaldi był słabszy kierowcą od tych dzisiejszych? Nie. Jestem pewien, że nauczyłby się współczesnych bolidów. Dlatego zawsze będę bronił tamtych piłkarzy, a porównanie – moim zdaniem – było wyjątkowo nietrafne. Na pewno błyskotliwe, może podsunięte trenerowi przez dziennikarza – nie wiem; powtórzę jednak: było nietrafne.
- Dwa nazwiska w trakcie dotychczasowej rozmowy pan wymienił: Messi i Lewandowski. Zapewne nieprzypadkowo...
- Po losowaniu grup – i zestawieniu Polski z Argentyną – od razu w mediach podkreślano, że dojdzie do konfrontacji tych dwóch zawodników. Trochę się zaperzyłem; wybieranie, których z nich jest lepszy, miałoby sens sześć lat temu, gdy obaj byli młodsi o owe sześć lat. To w tym kontekście padło – nagłośnione potem na cały świat – określenie „leśny dziadek”. Bynajmniej nie chciałem dokuczyć Messiemu. Przez cały okres jego gry w Barcelonie widziałem całe mnóstwo meczów, w których grał wybitnie, „robił różnicę”, i był fundamentem sukcesów drużyny, zwłaszcza za czasów Guardioli. Nawet Lewandowski, strzelając wiele bramek dla Bayernu, nie decyduje o wyniku meczu w tak wielkim stopniu, jak robił to Messi w najważniejszych grach „Barcy”. Cieszę się natomiast, że dożyłem czasów, w których polski piłkarz uważany jest za najlepszego na świecie. Oddać mu trzeba niesamowite wyczucie, umiejętność znalezienia się w dobrej sytuacji i jej wykorzystania. Na tym polega jego wielkość. Ale jaka jest różnica między Lewandowskim a Grzesiem Lato? Ano taka, że ten pierwszy w finałach mistrzostw świata nie strzelił ani jednej bramki, a Lato dziesięć.
- Bo miał lepszych kolegów?
- Na pewno grał w lepszej drużynie jako całość. Reprezentacja, którą prowadził pan Kazimierz Górski, była zdecydowanie lepsza niż nasza obecna drużyna narodowa.
- Reprezentacja Kazimierza Górskiego rzeczywiście wygrała z Argentyną. Ale reprezentacja Antoniego Piechniczka też – na jej terenie, i to w czasie, kiedy rywale byli mistrzami świata! Na dodatek – co warto przypomnieć – z jednym bramkarzem w składzie, na dodatek mający złamany palec! Młodsi nie wiedzą, starsi być może nie pamiętają – przypomni pan tamten mecz?
- Powołałem wtedy na ten mecz dwóch bramkarzy, których zamierzałem zabrać na zbliżający się mundial do Hiszpanii: Józka Młynarczyka i Piotrka Mowlika. Ten drugi stawił się na zbiórkę w stolicy, ale z informacją, że w środę – czyli w dniu meczu w Argentynie – odbędzie się pogrzeb jego ojca... Mogłem mu tylko złożyć wyrazy współczucia i kondolencje, zwalniając z wyprawy. Młynarczyk przyjechał chwilę potem. „Ostatnio trochę mnie na treningu dzióbnęli” - powiedział i zademonstrował palec złamany pod kątem prostym w stosunku do pozostałych palców. Oczywiste było, że nie mógł lecieć. Zaczęliśmy więc szukać w Warszawie Jacka Kazimierskiego. Tyle że ten... zniknął jak kamfora; nikt nie wiedział, gdzie jest. Ostatnia szansa tkwiła w fakcie, że elementem lotu do Ameryki Południowej była przesiadka w Madrycie, gdzie mógłby się dosiąść do nas grający w Hiszpanii Jan Tomaszewski. Ale i z nim zabrakło kontaktu. „No to trzeba lecieć z tym Młynarzem” - zapadła decyzja. „Nie mogę mu go nastawić. Przed meczem obetniemy mu więc palec... w rękawicy, damy leki znieczulające i zagra” - zaordynował doktor Garlicki. Tyle że w 30 minucie meczu usłyszeliśmy od Józka: „Trenerze, znieczulenie przestało działać”! Ale rzeczywiście wygraliśmy wówczas ten mecz, po wspaniałych golach Buncola i Bońka, a ja zapamiętałem atak, jaki na Cesara Luisa Menottiego przypuścili miejscowi dziennikarze na konferencji prasowej. „Proszę panów, jestem jeszcze aktualnym mistrzem świata, a rozliczać się będziemy po mundialu w Hiszpanii” – odpowiedział ze spokojem, ucinając wszelkie dyskusje... Jaki z tego morał? Nie ma trenera, który wygra wszystkie mecze. W najwyższej cenie są natomiast ci, którzy wygrywają mecze najważniejsze. Ja z tych ważnych meczów przegrałem jeden; niestety, być może najważniejszy – z Włochami o wejście do wielkiego finału MŚ.
- Pod nieobecność Zbigniewa Bońka i bez Andrzeja Szarmacha, który z goryczą mówił potem o tym, że nie skorzystał pan z niego w tym półfinale...
- Nigdy nie miałem awersji do Andrzeja Szarmacha. W Hiszpanii on był jednak osiem lat starszy od tego Andrzeja Szarmacha, który do wielkiej piłki startował na mundialu w RFN. Intuicję wciąż miał, wciąż był niesamowitym piłkarzem, ale nie był już taki szybki, jak niegdyś. A ja – wiedząc, że nigdy już nie będę mieć kolejnej okazji gry o awans do finału MŚ – pomyślałem: „Antek, zagraj tak, żeby wygrać”. I miałem nadzieję, że wobec nieobecności Zbyszka, Grzegorz Lato – w końcu król strzelców mundialu sprzed ośmiu lat, w Hiszpanii przede wszystkim „szarpiący” na skrzydle i grający pięć pełnych meczów – w ataku, jako partner Włodka Smolarka, będzie mniej biegać za piłką, a więcej z piłką; jego dotychczasową rolę zaś spełni Włodzimierz Ciołek. Wyszło, jak wyszło; błędem było to, że Andrzej Szarmach znalazł się na trybunach, a nie na ławce, gdzie zawsze można było po niego sięgnąć. Takie jednak wtedy obowiązywały przepisy; trzeba było wybrać grupę zawodników rezerwowych na mecz, resztę odsyłając na widownię. Zmieniło się to dopiero po tym turnieju, po sugestii Juppa Derwalla, który na pomundialowej kursokonferencji zakomunikował: „Największy problem miałem z zawodnikami, których musiałem wysyłać do góry. Czuli się niepotrzebni, więc gdy znalazł się kibic, który uczynnie podsunął kufelek piwa, sączyli je przez całe 90 minut. A ja nie wiedziałem, czy to był jeden, dwa, czy dwanaście kufelków”.
Grzegorz Krychowiak jednym zdjęciem podpalił Internet. Szczęki opadają
- Jak się później układały wasze kontakty? Wyczuwał pan żal Szarmacha o ten półfinał?
- Nigdy nie było między nami przesadnej miłości, ale też nie ma dożywotniej nienawiści, złości, żółci. Zresztą postawiłem go potem na mecz z Francją o trzecie miejsce, a on strzelił szalenie ważną bramkę przy stanie 1:0 dla rywali. Sam grałem w piłkę, nigdy nie miałem wrogów. Jeżeli ktoś stawał na mojej drodze, nigdy go nie „biłem”, zawsze starałem się rozmawiać. I jemu też mówiłem: „Andrzej, nie dąsaj się. Ja może legendą nie zostanę nigdy, ty już nią jesteś. Przecież byłbyś królem strzelców, gdyby nie zabrał ci tego tytułu francowaty Lato”. Z uśmiechem mu to mówiłem.
- Odwołaliśmy się do tego meczu w Argentynie u schyłku 1981, odbywającego się w określonej sytuacji politycznej w kraju i z określonymi kłopotami w samej kadrze, bo przecież pan musiał jakoś do tych chłopaków dotrzeć jako selekcjoner. Jak obecny selekcjoner powinien docierać do swych podopiecznych przed meczem z Argentyną?
- Ha; to zależy, jakie będą wyniki dwóch pierwszych meczów obu zespołów. Idealny byłby scenariusz, w którym przystępują do gry po dwóch zwycięstwach, a my możemy grać na remis, bo mamy lepsze bramki!
- Brzmi jak bajka!
- Za proste by to było, fakt... Każdy trener – moim zdaniem – powinien jednak wracać do przeszłości. Mówiąc o piłce dzisiejszej, nie możesz zapomnieć o piłce, która była wczoraj. Dlatego aktualna zawsze pozostanie podstawowa zasada, ważna i w czasach Kazimierza Górskiego, i w czasach Czesława Michniewicza: trzeba bezbłędnie przygotować zawodników motorycznie.
- Ale w tym przypadku ten ciężar spocznie raczej na klubach, skoro przed mundialem selekcjonerzy będą mieć podopiecznych ledwie na dwa tygodnie!
- Owszem, macie rację. Ale widzę to szerzej. Tak, Robert Lewandowski ma w Bayernie oczywiście świetnego trenera przygotowania motorycznego, świetnego specjalistę odnowy biologicznej itp. Ale gdybym był jego selekcjonerem, powiedziałbym mu krótko: „Masz 33 lata. Jest szansa, że za cztery lata zagrasz na kolejnym mundialu? Pewnie jest, ale mniejsza niż teraz. A więc – po pierwsze – uważaj, żebyś nie złapał kontuzji. Dbaj o dobre przygotowanie motoryczne. Przeanalizuj dotychczasowe mecze w reprezentacji: z kim rozumiesz się najlepiej na boisku, kto cię najczęściej obsługuje na murawie. No i bądź gotów psychicznie na ten najważniejszy turniej. Oczyść umysł”. Jak pisał Kotarbiński: „Nie lekceważmy drobnostek, bo bez drobnostek nie ma doskonałości, a doskonałość nie jest drobnostką”. Mówię to również w takim kontekście, że sam Michniewicz powinien mieć najlepszych współpracowników, „podpowiadaczy”. Zaufanych; takich, którzy nie tylko pomogą mu w pracy, ale i będą trzymać rękę na pulsie, będą wiedzieć, co w trawie piszczy, co w kontekście kadrowiczów mówią kibice, dziennikarze, inni zawodnicy.
- Pan ręczył za swych „podpowiadaczy”, zaufanych ludzi?
- Jak najbardziej. Ot, choćby Boguś Hajdas – trener roku'79 według „Piłki Nożnej”. Rozsądny, wyważony facet. Od bramkarzy miałem świetnego warsztatowca, Piotrka Czaję. No i był Bernard Blaut, wspaniały człowiek i legendarny piłkarz. Graliśmy razem w Legii: ja jako student, on jako żołnierz. Najlepiej charakteryzuje go pewna anegdota. Godziny popołudniowe, trening na głównej płycie, prowadzony przez Kazimierza Górskiego. Rozbieganie, więc zasuwamy. W pewnym momencie pojawia się na płycie znany oszczepnik – mniejsza o nazwisko – i zaczyna rzucać. „Trenerze, da się z tym coś zrobić?” - zapytaliśmy z niepokojem. „Już kończycie!” - usłyszeliśmy, ale wiedzieliśmy, że do końca jeszcze daleko. No więc przy drugim kółku szeregowy Blaut podszedł do owego oszczepnika, oficera wyższej rangi, i poprosił o przerwanie jego zajęć, bo po prostu boimy się o siebie. „Spieprzaj!” - usłyszał od niego. Przy trzecim kółku już nie było „czułości”. „Albo pan skończysz, albo pana nogami do przodu wyniesiemy” - to był cały Blaut; prostolinijny, odważny, rzetelny, gotów zrobić wszystko dla drużyny; i za to go bardzo ceniłem.
- „W najwyższej cenie są ci trenerzy, którzy wygrywają mecze najważniejsze” - powiedział pan wcześniej. Nie boi się pan, że trener Michniewicz po wygranej ze Szwecją pomyśli sobie: „No, ja już ten najważniejszy mecz wygrałem?”
- Nieeee.... On wygrał – owszem – ważny mecz, ale te najważniejsze dopiero przed nim. Musi poprowadzić reprezentację jeszcze w trzydziestu-czterdziestu spotkaniach, by mógł spokojnie spojrzeć wstecz i ocenić, które z nich było najistotniejsze. Być może wtedy dojdzie do wniosku, że rzeczywiście Szwecja była najważniejsza, bo zaprowadziła go na mundial. Ale na taki wniosek potrzeba odpowiedniego dystansu czasowego.
Legenda w mocnych słowach ocenia polską piłkę. Smutna prawda o naszych klubach i reprezentacji
- Kiedy pan na swoją selekcjonerską – i szerzej: trenerską – przygodę patrzy, jest w niej piłkarz, który pana zdenerwował bardziej niż ktokolwiek inny?
- Zdenerwować mogą różne sprawy; ot, zmarnowana świetna okazja. Pamiętam Marka Citkę, któremu – w jakimś mniej ważnym meczu – piłka podskoczyła w stuprocentowej okazji i z trzech metrów posłał ją wysoko nad bramką. „Co ty robisz? Przecież to sztuka nie zdobyć gola w takiej okazji!” - zapytałem go potem. „Trenerze, Pan tak chciał” - odpowiedział... No cóż, trzeba do takich sytuacji podchodzić z dystansem.
- „Entliczek-pentliczek, co zrobi Piechniczek?” - już sam tytuł mówi o konieczności rozstrzygania różnych dylematów. Był pan zaskoczony, że powstają o panu piosenki?
- Należy do ludzi twardo osadzonych w realiach, więc kiedy ją usłyszałem, pomyślałem: „Jeszcze na dobre swojej roboty selekcjonerskiej nie zacząłeś, a już piosenki o tobie śpiewają. To są jaja!”. Oczywiście dziękowałem Bogdanowi Łazuce za ten utwór i te słowa, ale... kto by to wszystko dziś pamiętał, gdyby wtedy nie było sukcesu sportowego? Inna rzecz, że... to tylko piosenka, a twórcy mają swoje prawa. Wcześniej powstała piosenka o Górniku – między innymi o tym, że w pomocy gra „Olek, bożyszcze wszystkich Polek”, a on akurat specjalnie urodziwy nie był (śmiech).
- Co muszą zrobić piłkarze Michniewicza, by o nich zaczęto pisać piosenki?
- Starannie się przygotować i wykorzystać swą szansę. Skupić się najpierw na pierwszym meczu, bo to zawsze jest „mecz o wszystko”; najważniejsze spotkanie.
- „Meczem o wszystko” w najświeższej historii polskich startów w dużych imprezach była zazwyczaj druga potyczka. W Katarze naszym drugim rywalem będzie Arabia Saudyjska – potencjalnie najsłabszy z przeciwników, ale za to mający pewien atut w postaci... przyzwyczajenia do lokalnego klimatu. Pan wiele lat przepracował w krajach arabskich, w tamtej strefie klimatycznej. Czego się spodziewać?
- W krajach arabskich od zawsze pracowało wielu świetnych trenerów – głównie Brazylijczyków, czasem z tytułami mistrza świata na koncie; a więc mieli i mają się od kogo uczyć. Mają też wystarczające środki finansowe – i lekką rączkę – do tego, by naturalizować zawodników z innych krajów. Stać ich na to, by zaprosić do gry w swej reprezentacji na przykład wyróżniającego się młodego zawodnika z afrykańskiego kraju. Po trzecie – systematycznie robią postępy, więc – wbrew pozorom – zawsze są piłkarzami dobrze wyszkolonymi technicznie. Owszem, czasami brakuje im dojrzałości taktycznej, umiejętności wykorzystania słabości przeciwnika, boiskowego cwaniactwa.
- A ich mentalność? Czy ewentualna szybko stracona bramka może odebrać im chęć do walki?
- Nie. Szybka bramka na pewno od strony psychologicznej jest atutem dla tej drużyny, która obejmuje prowadzenie. Ale na pewno nie załatwi sprawy łatwego zwycięstwa, nawet z drużyną arabską. Ja zresztą od zawsze powtarzam, że – poza przyglądaniem się rywalowi – najważniejsze jest własne przygotowanie. Musisz być przygotowany lepiej i inteligentniej od przeciwnika – i już. Panowie, nasza reprezentacja – jej trzon – gra ze sobą już od wielu lat. Zawodnicy przeżyli już paru selekcjonerów. Dobrze, że przychodzą młodzi – grający na Zachodzie – którzy szybko się wkomponowują w kadrę. W tych okolicznościach aż dziw bierze, że ciągle tej drużynie czegoś brakuje; że ciągle szwankuje organizacja gry. To na tym właśnie „połamał zęby” i Nawałka, i Brzęczek, i Sousa.
Tak Barcelona kusi Lewandowskiego. Wypłynęły szczegóły nocnych rozmów, klub chce wywrzeć presję