Zmarł Krzysiek Bazylow, przyjaciel od zawsze. Głupio mi bardzo, że nie zdążyłem go odwiedzić, choć obiecywałem. Przepraszam Cię, Bazyli. Wydaje nam się, że tyle mamy codziennie ważnych spraw do załatwienia. A ja nie załatwiłem najważniejszej, nie pogadałem z Krzysiem przed Jego odejściem. Słowa księdza Twardowskiego "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" nigdy nie trafiły do mnie bardziej niż teraz. Bazylow był najbardziej inteligentnym i dowcipnym dziennikarzem sportowym, jakiego znałem. Nawet jego złośliwość była podszyta dobrocią. Tępił nieuctwo i ponuractwo, cenił go Kazimierz Górski, który trudno przekonywał się do ludzi. Krzysiek wszystkim pożyczał pieniądze i zaraz o tym zapominał. Kiedyś zaproponował mi biznes polegający na zwrocie kufli po piwie przewiezionych z Sopotu (kaucja 10 złotych) do Warszawy (20), a w Paryżu wymyślił piramidę gimnastyczną złożoną z czterech polskich dziennikarzy, by pojechać metrem na jeden bilet. Udało się przy aplauzie paryżan. Był do bólu uczciwy, a ta przygoda wynikała wyłącznie z braku waluty w epoce PRL. Profesorski syn, a najlepiej czuł się z prostymi chłopakami z osiedla.
Był pionierem futsalu w Polsce, założony przez niego klub Kaktus był jak Rolling Stones w historii muzyki. Gdyby żył, to na pewno wkurzyłby się na brednie polityków, którzy brzydko przegrywają. Pomnikowi dla środowiska liberalnego panowie Lewandowski (na szczęście Janusz, a nie Robert) i Bielecki (Jan Krzysztof, a nie Karol) bajdurzą, że PRL poczynił większe spustoszenie niż okupacja hitlerowska, a walka o suwerenność to psucie demokracji i gospodarki. Upały nie tłumaczą wszystkiego. Oddajcie panowie dyplomy komuszych uczelni i studiujcie od nowa na Sorbonie czy innym Oksfordzie. Ceny sopockich nieruchomości wysokie, starczy na czesne.