„Super Express”: - Jakbyśmy tak cofnęli się o jakieś 45 lat i pogadali o konstancińskim chłopaku z gitarą?
Roman Kosecki: - Nie ma sprawy! Telefonów komórkowych, play station i innych bajerów w wtedy nie było, więc szukało się różnych form aktywności, rozrywki. Zdecydowaną większość czasu spędzałem z kolegami na podwórku i na małym boisku w Konstancinie, a w przerwach od kopania piłki uczyłem się gry na gitarze. No i szybko przyszło nam do głowy, że fajnie byłoby stworzyć kapelę
- Ciekawe nazwy miała: „Cywilizacja”, a potem „Dyskoteka”...
- Ale dyskotekowych kawałków nie graliśmy (śmiech). Raczej punk, reggae, trochę rock'n'rolla.
- A czarna skórzana katana dodawała szyku?
- No pewnie. Ramoneska. Albo… jej podróbka.
Marek Koźmiński wyjaśnił motywy wpisu o Cezarym Kuleszy. Wskazał też „kandydata marzeń” do władz UEFA [ROZMOWA SE]
- No tak; w połowie lat 80. o oryginał nie było łatwo…
- Można je było dostać na bazarze na Skrze. Albo na bazarze Różyckiego na Pradze. Do tego dokładało się wytarte spodnie. Wie pan, kupowało się normalne dżinsy, a potem samodzielnie wycierało je cegłówką, skracało, cięło. I już miałeś świetny „strój estradowy”, w którym przyjemnie było zagrać jakiś koncercik w szkole albo choćby tylko dla znajomych.
- Pisaliście własne kawałki czy tylko covery graliście?
- Uczyliśmy się głównie na coverach, ale potem staraliśmy się tworzyć swoje numery. Brzmiało to jak… brzmiało, ale frajdę dawało wielką. Powiem panu, że znalazłbym pewnie jeszcze gdzie taśmy z tamtych czasów, gdybym dobrze w domu poszukał.
- Teksty też pan pisał?
- Oczywiście!
- O czym?
- Jak to w tamtych czasach bywało: o ucisku, o komunie, o wolności, o marzeniach o fajniejszym życiu… I fajne czasy to były. Na Festiwal Róbrege jeździliśmy; na Wolę, gdzie stał namiot cyrkowy i można w nim było usłyszeć Izrael, Kulturę, ale też Moskwę, Armię czy Dezertera. To w tych czasach i w tym miejscu poznałem Darka Malejonka, Tomka Lipińskiego, Roberta Brylewskiego.
Ta wiadomość o Lukasie Podolskim wyjaśnia wszystko na temat jego piłkarskiej przyszłości? Zobaczą to miliony na całym świecie, streamingowy gigant poleca [GALERIA]
- Legendy polskiego reggae, punka, rocka!
- No właśnie… Zwłaszcza to reggae zostało ze mną do dziś. Kiedy grałem w USA, polecieliśmy do Miami. Po meczu wychodzę ze stadionu i słyszę znajome dźwięki, które od razu mnie poruszyły. Patrzę, a na scenę wskakuje syn Boba Marleya, Ziggy. „No to lećcie, chłopaki. A ja zostaję” – rzuciłem do kolegów z Chicago Fire.
- Łapie pan czasem jeszcze za gitarę?
- Tak, czasem ćwiczę sobie w domu. Ale już tylko na akustycznej, a nie elektrycznej, żeby nie kaleczyć muzyki (śmiech).
- Elementem – nie tylko scenicznego – image’u „Kosy” był też kolczyk w uchu. W czasach PRL-u pewnie niejednego nauczyciela albo trenera „uwierał” jego widok?
- Oj tak. Przecież najpierw grałem w klubie milicyjnym, potem w wojskowym… Kolczyk i długie włosy do pożądanego wizerunku w Gwardii czy Legii nie pasowały. Nieraz więc słyszałem, bym ściął włosy i kolczyk wyjął. Ale grałem dobrze, więc w końcu dawali mi spokój. Wtedy jeszcze były czasy, że można było z tym kolczykiem czy nawet łańcuszkiem grać na boisku. Za to… niekoniecznie dobrze było się z nim pokazywać na wspomnianym Bazarze Różyckiego.
- Czuję, że kryje się za tymi słowami ciekawa historia!
- Łaziłem sobie po tym bazarze, szukając – jak to w tamtych czasach bywało – fajnych filmów na kasetach VHS. W pewnym momencie otoczyło mnie czterech kolesi. „Po co ci ten kolczyk? Zdejmuj go” – usłyszałem wyraźne żądanie. Nie wiem, jakby się to skończyło, ale facet od kaset się odezwał: „Co wy, chłopaki? Przecież to „Kosa” z Legii”. Odpuścili.
- Sam pan poruszył temat Gwardii i Legii, więc zapytam o kolejny element garderoby. Kazano panu kiedyś włożyć mundur?
- Nigdy!
- Ponoć w okresie gwardyjskim miał pan służbowy przydział jako „milicjant plutonu liniowego ZOMO”. I co: żadnych ćwiczeń? Przysięgi?
- Też się tego dowiedziałem z jakiegoś biuletynu. Jako poseł składałem oświadczenie lustracyjne, które prokurator IPN uznał za zgodne z prawdą. Koledzy, którzy w tamtych czasach szli na „zawodowego” żołnierza, pewnie przysięgę składali i mundury w domach mieli. A ja byłem oddelegowany do „grup sportowych” i tylko grałem w piłkę. Kiedy byłem posłem, czasem przeciwnicy polityczni próbowali tę moją przeszłość wykorzystywać przeciwko mnie. W jednym z programów telewizyjnych nawet pytanie od pani redaktor otrzymałem: „Czy pan strzelał?”. No więc tak: strzelałem. Tyle że bramki, a nie z pistoletu! „I to się pani redaktor pomyliło” – odpowiedziałem.
- W polityce takie uszczypliwości są na porządku dziennym. A jednak – to kolejny element garderoby – zdecydował się pan, i to na kilkanaście lat, włożyć garnitur.
- Ciężko mi było dzień w dzień do Sejmu w tym garniturze przychodzić. No bo on nie pasuje do mojego obrazu i charakteru: wolę wygodny dres (śmiech). Zawsze zazdrościłem Jackowi Kuroniowi jego swobody. Dżinsowa koszula, dżinsowe spodnie… Często ważniejsze od tego, jak się wygląda, jest to, co się ma w głowie, i o co się walczy. Ten, co wygląda elegancko, często gada głupoty.
Temat jest poważny: o Biało-Czerwonych chodzi. Ale były reprezentant wycelował w niego… kabaretowo. Ma rację? [ROZMOWA SE]
- Ale nie zaryzykował pan nigdy „kuroniowego stylu”?
- Czasem zdarzyło mi się założyć dżinsy i sweterek. Ale skoro przyjęto zasadę, że trzeba tę marynarkę mieć, to ją wkładałem.
- Polityk też może „haratać w gałę”. I nawet za to złotego buta dostać!
- Strasznie mi się to określenie spodobało. Choć szczerze powiem, że nigdy bezpośrednio z ust premiera Donalda Tuska go nie słyszałem. To dziennikarze najczęściej je powtarzali.
- Ale ten złoty but nie był dziennikarskim wymysłem?
- Kiedy jasnym stało się, że Tusk wyjeżdża do Brukseli, zorganizowaliśmy dla niego pożegnalny trening na boisku Kosy Konstancin. No i Irek Raś z Andrzejem Biernatem wymyślili, żeby „zesprayować” na złoto but i wręczyć go naszemu „Donaldinho”. Zasłużył, bo to fajne, jak premier lubi sport. Sporo orlików w tamtej kadencji po sobie zostawił!
- Złotego buta wręczaliście, ale innym butem pan rzucał. I to w prezesa PZPN!
-Wie pan, początek lat 90. był trudny w reprezentacji. To były czasy, gdzie wielu kadrowiczów przyjeżdżało samemu opłacając bilety lotnicze i z własnymi ciuchami treningowymi. Przed meczem z Anglią w Chorzowie miarka się przebrała. Znów nie było nowych strojów reprezentacyjnych, nie było obiecanych pieniędzy za poprzednie mecze. Wszyscy wkurzeni, atmosfera słaba. „Odezwij się, „Kosa”. Zrób coś” – zaproponowali koledzy, gdy prezes Marian Dziurowicz – swoją drogą szanowałem jego sprawność organizacyjną… - wszedł do szatni i zaczął nas wyzywać, przeklinać.
- I pan wtedy zaatakował go butem?
- Eee, przesada. Nie rzuciłem w prezesa, ale raczej pod jego nogi. Szok był spory, ale najwidoczniej trzeba było tak zareagować. Bo na drugi dzień i pieniądze, i sprzęt się znalazły. To był czas, gdy od czasu do czasu należało tupnąć nogą!
- Całkiem niedawno – by pozostać przy garderobie – w jednym z programów prezentował pan koszulkę Galatasaray. Ma pan trykoty z każdego klubu, w którym pan grał?
- Proszę przyjechać do Konstancina i zajrzeć do budynku Kosy. Cały klub jest obwieszony koszulkami. Jest ładnie i kolorowo. Po co mają się kurzyć w szafie, skoro mogą cieszyć oko?
- A najcenniejsza koszulka z boiskowej wymiany?
- Bardzo żałuję, że nie udało mi się dostać koszulki mojego idola. Dwa razy grałem przeciwko Diego Maradonie, dwa razy schodziliśmy razem do szatni, rozmawialiśmy, nawet się objęliśmy, ale... nie mam jego koszulki. W tym kontekście ta najcenniejsza zdobycz to chyba trykot Stuarta Pearce’a. To był chyba najlepszy obrońca, przeciwko jakiemu grałem. Charakterny, silny, ostry.
Szymon Marciniak niczego nie tai w sprawie swej przyszłości. „Od czasu do czasu warto gdzieś wyjechać” [ROZMOWA SE]
- Tę słynną reprezentacyjną koszulkę z meczu w Bratysławie, która kosztowała pana czerwoną kartkę, też pan ma?
- Cóż, przy okazji meczu człowiek się rozbiera, przebiera; tylko… po co na stadionie, w obecności widzów? To była chwila, adrenalina zadziałała; wiadomo, jakie były okoliczności tego meczu ze Słowacją. Ale i tak to była moja głupota.
- Ale – wbrew powszechnemu przekonaniu – wcale pan tej koszulki nie kopnął ze złością, tylko ucałował „orzełka” i ładnie położył na murawie!
- No właśnie! I wie pan co – pewnie wskutek tego… nie mam tej koszulki. Mogę tylko domniemywać, że po meczu stroje trafiły do ówczesnego kierownika reprezentacji, świętej pamięci Piotra Kanclerza. Byłoby super móc ją odzyskać! A potem wystawić na jakąś aukcję charytatywną. Cena mogłaby być niezła!
- „Mój wnuk Antonio ma już sześć lat” – mówił pan ostatnio w wywiadzie. Wygląda na to, że skończymy naszą rozmowę na etapie „ciepłych bamboszy” dla dziadka!
- Antonio był już u mnie w akademii i ma korki, ale teraz trenuje inne rzeczy. A moje ciepłe kapcie? Chyba mnie pan w nich nie zobaczy. Wolę być w klubie, trawę pokosić, z kretami walczyć – bo ryją strasznie w tym roku, linie wymalować. Nie, nie wyobrażam sobie „Kosy” przed telewizorem, w bamboszach.
- Jeszcze jakiś ważny element garderoby pominęliśmy?
- Nie. Za to krótka refleksja na koniec: wiem, że są ludzie, dla których ważne są buty za 5 tysięcy i spodnie za 3 tysiące. Dla mnie to wyrzucanie pieniędzy. Mnie wystarczy czuć się dobrze w tym, co noszę. Jakieś dżinsiki, sweterek, adidaski… A jak chce pan „z przytupem” ten wywiad zakończyć , to niech pan napiszę, że gdy idę spać, to wtedy… nie mam na sobie żadnej garderoby!
- I to jest świetne podsumowanie. Dużo zdrowia na urodziny!
![Sport SE Google News](https://cdn.galleries.smcloud.net/t/galleries/gf-WsPx-zuF2-GvdR_sport-se-google-news-664x442-nocrop.jpg)