Videoblog SE: Piotr Koźmiński. Największe finansowe upadki w polskiej piłce

2018-01-09 8:30

Zmarły niedawno Stanisław Terlecki miał w swoim życiu dwa etapy: piękny amerykański sen i koszmarną polską rzeczywistość. Przez jakiś czas był milionerem, ale umierał w Łodzi bez grosza przy duszy. Niestety, to nie jedyny przypadek w naszej piłce, gdy człowiek – wydawałoby się zabezpieczony do końca życia – upadał na finansowe dno. Oto osiem przerażających historii.

Piotr Koźmiński VIDEOBLOG: Polscy piłkarze, którzy zostali bankrutami! Największe sportowe upadki.

Do niedawna można było tylko przypuszczać ile stracili poszczególni piłkarze czy trenerzy.  Dużo zmieniło się dzięki… biografiom wydanym przez tych, którzy wpadli w finansowe tarapaty, bo sami podawali w nich szokujące sumy. Powody upadków były bardzo różne: kasyna, alkohol, rodzinne nieporozumienia, oszustwa dokonane przez osoby trzecie. Ale mianownik był i jest taki sam: znani ludzie piłki zostawali z (niemal) niczym. Co ich jeszcze łączy? Większość z nich myślała o samobójstwie, a Janusz Wójcik zamierzał nawet zastrzelić człowieka, który źle zainwestował jego pieniądze. Niektórzy się podnieśli (Andrzej Iwan), ale niektórych finansowy krach dobił (Kazimierz Deyna). Warto pamiętać o tych historiach. Choćby ku przestrodze…

1. Radosław Kałużny (ponad 6 milionów złotych) -  Musiał sprzedać nawet telefon Historia Radosława Kałużnego jest przerażająca praktycznie od początku. Przez początek rozumiem jego dzieciństwo i przemoc jaką stosował na nim ojciec. Przyznam szczerze, że czytając jego biografię „Powrót Taty” autorstwa Mateusza Karonia, zwłaszcza  doświadczenia z ojcem, sam - będąc ojcem trzech chłopaków – długo nie mogłem zasnąć. Pisał Kałużny tak: „Im stawałem się starszy, tym gorzej traktowano mnie w domu. Dostawałem wszystkim i za wszystko. Całymi dniami przebywałem na podwórku, żeby mieć trochę spokoju. W wieku 14 lat coś we mnie „pękło”. Pomyślałem, że tak dalej być nie może. Czas na „normalne” życie. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy: kilka ciuchów, szczoteczkę i rzuciłem się do ucieczki. Dorabiałem wtedy w cyrku, więc trafiła się okazja, aby zwiać razem z nimi. Podróżowałem po województwie dolnośląskim, rozkładając karuzele… Miałem jednak pecha. Ojciec szukał mnie dopóki nie znalazł, a to zajęło mu jakieś dwa tygodnie. Zobaczył mnie, a potem wpakował do samochodu. Wpadł w kolejną furię. Tak się stęsknił za mną, że na dzień dobry złamał mi nos i zawiózł na policję… Kiedy wróciliśmy pod blok, wpadłem do domu z prędkością światła. Chowałem wszystkie noże i kije, żeby mnie nie zakatował… Znalazł tylko pasek klinowy. Walił niesamowicie mocno. Ból był nie do zniesienia…”.

Takich drastycznych opisów w tej biografii jest więcej, choć akurat pod względem relacji rodzinnych plusem jest to, że po latach ojciec pogodził się z synem. „Dopiero niedawno zrozumiałem, że tak naprawdę mnie kocha. Tylko że obaj jesteśmy tacy sami – okazywanie uczuć wychodzi nam opornie. Tata zrozumiał to dopiero w obliczu choroby. Kilka lat temu jego serce znalazło się w opłakanym stanie. Czasami mam wrażenie, że ostatnio bije głównie dla mnie. Rozmawiamy niemal codziennie…”

O ile – na szczęście – udało się odzyskać relacje rodzinne, o tyle ciężko będzie – a wydaje się to być wręcz niemożliwe – odzyskać to co kiedyś Kałużny zarobił. A przez kilka dobrych lat był na pewno jednym z najlepiej zarabiających polskich piłkarzy. Zagłębie Lubin, Wisła Kraków, Energie Cottbus, a przede wszystkim Bayer Leverkusen – tam zarabiał naprawdę świetne pieniądze. Dziś mógłby mieć na koncie kilka, a może nawet kilkanaście milionów złotych, ale wszystko przepadło. Dlaczego? Sam piłkarz nie oszczędzał, lubił szyk i dobre samochody. Najwięcej – jego zdaniem – kosztowały go jednak rozwody, zwłaszcza ten pierwszy. Jak twierdzi oddał żonie wielki dom, samochody, sklep, płacił też ogromne alimenty. „Gdyby zliczyć wszystko to co tej pani oddałem, suma zakręciłaby się wokół 6 milionów złotych” – tak napisał w swojej książce były reprezentant Polski, jeden z filarów kadry Jerzego Engela. Różne koleje losu sprawiły, że po zakończeniu kariery Kałużny musiał iść do pracy. O tym w jakiej był sytuacji finansowej świadczy ten fragment książki: „Jedyna wartościowa rzecz jaką posiadałem to iPhone6. Żeby mieć za co żyć, zaniosłem go do lombardu. Kosztował trzy tysiące, a ja dostałem za niego 1500. Ale takie jest życie. Pieniędzy brakowało, więc komórka poszła pod młotek”… To było już po tym, gdy zrezygnował z fizycznej pracy w Anglii. Telefon sprzedawał już w Polsce, niedługo potem pomógł mu szwagier, proponując pracę w firmie budowlanej. W międzyczasie, po zakończeniu kariery, pojawiła się depresja i alkohol. „Nie waliłem do lustra, wychodziłem na miasto. Nie dzwoniłem po kumpli, bo któryś zacząłby zagajać, co będę robił. Nie chciałem też, żeby ktoś obserwował jak niszczeję. Wystarczy, że sam to widziałem… Siadałem w barze, a potem zamawiałem piwo. Pierwsza szklanka z reguły nie pomagała, druga i trzecia też nie. Dochodziło do ośmiu, czasem nawet dziewięciu. Wracałem, gdy obraz był już mocno zamazany. Wtaczałem się do mieszkania kompletnie pijany…”

Mający problemy na wielu frontach Kałużny przyznał w książce, że myślał o samobójstwie. „Dobra, dość już nabroiłeś. Niczego więcej nie spierdolisz. Innym bez ciebie będzie lżej. Kilka osób naraz pozbędzie się jednego problemu. Pora kończyć tę historię – myślałem. Nie planowałem, czy zrobię to na pasku, czy żyletkami. Po prostu chciałem już odejść…. Gdyby nie Ewa, może za którymś razem bym przegrał”… Również wspomniana Ewa, trzecia żona Kałużnego, we wstrząsający sposób opowiada w książce o tych momentach. „Kiedy Radek mówił zrezygnowany, że się zabije, potrafiłam tylko wrzeszczeć. Dla mnie to była jakaś pierdoła, głupie gadanie niedojrzałego chłopca. Prawdziwy problem miałam w portfelu. Nie było pieniędzy. Nie na jakąś zabawkę czy karuzelę. Naszemu dziecku groził głód. Nie mieliśmy za co kupić chleba… Być może wtedy mąż zrozumiał, że zawiązany na szyi sznur nie rozwiąże tych kłopotów, że nie będzie nam przez to lżej, a wręcz przeciwnie… Gdyby odebrał sobie życie, pewnie ja zrobiłabym to samo. Gdyby nie było naszej córki Bianki może oboje leżelibyśmy już w grobie. Oby wspólnym”.

W tej ponurej historii właśnie Bianka, córeczka, okazała się światełkiem w tunelu. Żona Kałużnego kończy swą wypowiedź optymistycznie: „Życzę każdemu takiej miłości”. Dziś Kałużny nie udziela się w piłce, podobno ma inną, fizyczną pracę…

2. Janusz Wójcik (ponad 4 miliony złotych) -  Niedoszła próba zabójstwa Gdyby zapytać kogoś  z jakim powiedzeniem kojarzy mu się zmarły niedawno trener, większość odpowie ”Kasa misiu, kasa”. „Wujo” miał smykałkę do zarabiania pieniędzy, przez wiele lat był zresztą bardzo dobrze opłacany. Już w olimpijskiej organizował wszystko również pod tym kątem, potem dobrze zarabiał jako trener Legii, reprezentacji Polski,  czy drużyn w krajach arabskich. Niestety, w pewnym momencie stracił czujność i wszystkie pieniądze jakie zgromadził przepadły.

Janusz Wójcik przyznał to otwarcie w książce autorstwa mojego redakcyjnego kolegi, Przemka Ofiary. Rozdział poświęcony krachowi finansowemu zaczyna się „z grubej rury”.

„Podobno najlepszy sposób na samobójstwo to strzał w skroń. Jedno pociągnięcie za spust i po wszystkim. Wyjąć broń, przystawić, odpalić i po sprawie. Pokój we krwi, zwłoki na podłodze, koniec. Zabić chciałem się raz w życiu, kiedy doszczętnie zawalił mi się cały świat. Zacząłem inwestować pieniądze w spółkę Interbrok. Na początku przynosiła zyski, byłem bardzo zadowolony, a jej właściciele zachęcali, bym inwestował jeszcze więcej.  Po pewnym czasie wszystko zaczęło się psuć. Okazało się, że ta firma to jedna wielka mistyfikacja, a moje pieniądze owszem, trafiały na jakieś konta, ale nie zarabiały na siebie i miałem ich już nigdy nie zobaczyć.  W sumie straciłem ponad cztery miliony złotych.  I właśnie wtedy, kiedy tak strasznie popłynąłem z kasą, chciałem się zaj… Zostałem z niczym, oszukany i  upokorzony, wypłukany do cna. Oszczędności mojego życia poszły psu w dupę.

Miotałem się po domu, w końcu wsiadłem w auto i koniecznie chciałem coś zrobić,  choćby i rozbić się gdzieś na drzewie. Stwierdziłem jednak, że nie tak prędko: pojechałem do jednego z tych dyrektorów z bożej łaski. Spluwę oczywiście wziąłem. Przysięgam, chciałem go zapier… Drzwi otwarła żona delikwenta, widząc mnie dosłownie zamarła.  - Pan Wójcik, tylko proszę nic nie robić mężowi  - szepnęła. - Gdzie on do ch…jest? -  nie zważałem na to, że tak wulgarnie odnoszę się do kobiety, było mi wszystko jedno. Wparowałem do domu i rozejrzałem się w poszukiwaniu oszusta. Starał się ukryć, tchórz i pierdoła. Złapałem go za fraki.  -  Oddawaj sk… pieniądze, albo cię zaj…! - wykrzyczałem.

Nic nie odpowiedział. Nie miał już tej kasy, przepadła, wiedziałem doskonale. Stracił wszystko. Tyle że to były moje pieniądze, urobek życia. Mogłem go zaj… jednym strzałem w głowę, jednak co by mi to dało.  Przecież forsy i tak bym nie odzyskał”.

Z finansowego punktu widzenia to był krach po którym Wójcik się już nigdy nie podniósł. Przez długi czas miał zawieszoną licencję trenera, więc w ten sposób nie mógł zarobkować. Autobiografia przyniosła mu trochę zysków, bo książka (zwłaszcza pierwsza część) sprzedała się bardzo dobrze. Ale to był i tak ułamek tego co stracił. Pod koniec życia przymierzał się do powrotu na ławkę, ale trudno powiedzieć na ile było to realne. Myślał o wyjeździe do krajów arabskich, gdzie miał jeszcze koneksje. Często wpadał do redakcji ? „Super Expressu”, sam w trakcie jednej z rozmów zaproponowałem, że pomogę napisać mu CV po francusku, żeby rozesłał je po krajach afrykańskich. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo życie trenera zgasło nagle - 20 listopada 2017 roku w Warszawie. Pod koniec życia nie miał już wielu przyjaciół w środowisku piłkarskim, choć nie było też tak, że wszyscy się od niego odwrócili. Byłem na pogrzebie, przyszło wiele osób, rodzina pożegnała go pięknym listem nazywając go ”The Special One” na długo zanim nastał Jose Mourinho”. Nad grobem, zgodnie z wolą zmarłego, odegrano utwór  ”Time to say goodbye”.  Szkoda, że ten utwór musiał zabrzmieć tak szybko, za szybko. Ja ze swojej strony Panie Trenerze dziękuję za Barcelonę 1992. To był mój pierwszy piłkarski sukces jaki pamiętam jako kibic. A ten pierwszy na zawsze pozostaje wyjątkowy…

3. Mirosław Okoński (około 4 miliony złotych) – Zjazd zaczął się po powrocie do Polski W każdym zestawieniu polskich piłkarzy, kiedy mowa o zabawie i hazardzie musi się pojawić Mirosław Okoński. Legendarny gracz Lecha, HSV, AEK Ateny i reprezentacji Polski miał nie tylko wielki dar do „kręcenia” rywalami, ale też przepuszczania sporych sum pieniędzy. Ile tak naprawdę stracił Okoński? Z reguły odmawia podania konkretnej kwoty, ale raz, w 2009 roku, zebrało mu się na szczerość, brutalną szczerość, w wywiadzie dla „Magazynu Futbol”. „Z alkoholem radziłem sobie świetnie. Gorzej szło przy stole. W życiu zarobiłem jakieś dwa miliony niemieckich marek. A że rozrzutny byłem i żyłem w luksusie, to - gdy wróciłem do Polski - zostało mi jakieś 600 tysięcy. Wtedy zaczął się jednak zjazd. Potrafiłem w 24 godziny przegrać sto tysięcy! Pan rozumie? Sto tysięcy! Wszystko - Blackjack, jednoręki bandyta. Potrafiłem siedzieć w kasynie kilka godzin przed treningiem. Po treningu - aż do północy. Gdy wróciłem do Polski w 1992, po roku nie miałem już prawie nic…”….  – tak opowiadał 29-krotny reprezentant Polski (2 gole).

Niedawno na stronie Onet.pl ukazał się inny bardzo ciekawy wywiad z Okońskim , z którym rozmawiał Dariusz Dobek. „Czy żałuję tego grania? Nie. Gdybym miał żałować, to już wtedy bym żałował. A teraz? Było minęło. Choć  na pewno odbijało się to na mojej formie. Skłamałbym, gdybym powiedział inaczej. Pewnie gdybym odpuścił trochę tych baletów, to inaczej potoczyłaby się moja kariera. Nie będę kłamał: kasyno wciągnęło mnie strasznie. A wiadomo, że jak szło się do kasyna, to pojawiały się też drinki. Od kasyna byłem po prostu uzależniony. Teraz? Na dobre odpuściłem ten temat. Gdy widzę jakąś maszynę do grania, to omijam ją szerokim łukiem. Nie chcę mieć z hazardem nic do czynienia” – zadeklarował w tej rozmowie były reprezentant Polski.

4. Grzegorz Król (około 3 miliony złotych) – Król, który został finansowym nędzarzem Grzegorz Król to zdecydowanie „najmniejsze” piłkarskie nazwisko w tym gronie, ale jego historia też daje do myślenia. Niedawno były piłkarz wielu polskich klubów (między innymi Amiki i Lecha) wydał biografię pod znamiennym tytułem „Przegrany”.

„Ile pieniędzy straciłem? Na poważnie grałem w piłkę między 19. a 26. rokiem życia - siedem lat. Rocznie zarabiałem wtedy średnio 300 tysięcy, do tego bonusy. Wszystkiego razem uzbierałoby się trzy miliony. Trzy miliony złotych - tyle pieniędzy oddałem kasynom. Nie zostały mi żadne oszczędności" - przyznaje wychowanek Lechii Gdańsk.

Uzależnienie wpędziło go w kłopoty finansowe i kontakty z półświatkiem, od którego pożyczał, aby grać. „Kiedyś do Wronek pofatygowała się lichwa ze Szczecina. Zdecydowanie zbyt długo zwlekałem ze spłatą. Do kuchni wkroczyło dwóch napakowanych facetów. Wyższy chwycił mnie za ramię i posadził na krześle, podczas gdy drugi zaczął grzebać w szufladach. - Panowie, spokojnie, na pewno się dogadamy - w sztampowy sposób starałem się załagodzić sytuację, ale oni nadal się nie odzywali. Dryblas stał nade mną, rytmicznie uderzając palcami o stół, a jego kolega wciąż przeszukiwał szuflady. Oho, chyba nie będzie za wesoło - pomyślałem, jednocześnie starając się kontrolować zwieracze. - Czego ten Czeczen, k., szuka? Noża? Tłuczka? Tasaka?! Bo chyba nie jest takim frajerem, żeby szukać pieniędzy. Po chwili facet wyjął z szuflady  widelec. Olbrzym chwycił mnie mocno za rękę i pociągnął ją na stół. W tym samym momencie drugi z całej siły dźgnął sztućcem. Widelec wbił się w blat może ze dwa centymetry obok mojej dłoni. W ostatniej chwili zdążyłem nią szarpnąć. Po sekundzie całkowicie wyrwałem się z uścisku i wystrzeliłem z krzesła jak z procy" - relacjonuje niedoszły piłkarz Ajaksu i PSV (był tam na testach).

Kiedyś Król (którego tak naprawdę nie sposób nie lubić) sprawił, że przybyło mi sporo siwych włosów. Zaprosiliśmy go z Krzyśkiem Stanowskim do naszego programu „Kontratak” w Orange Sport, gdzie miał wystąpić razem z Andrzejem Iwanem i opowiadać o uzależnieniu od hazardu. „Stan”, który znał go od lat, wysłał mu pieniądze na dojazd, ale oczywiście Król się nie pojawił. A to nie takie śmichy, chichy, że każdy pójdzie do domu i spróbujemy nagrać  kiedy indziej. Produkcja kosztowała określone pieniądze, nawet jeżeli program nie został nagrany (stawki dla zamówionych kamerzystów, dźwiękowców itd…). Okazało się, że Król wysłane przez Krzyśka pieniądze przepił. I to z nie byle kim

„Kasę wypłaciłem, ale o podróży do stolicy nawet nie pomyślałem. Wyłączyłem telefon i wybrałem się na plażę, gdzie wspólnie z moim druhem Sebkiem Milą przepiliśmy całą gotówkę. W sumie dobra pointa do programu o nałogach" – napisał w swojej książce. Ostatecznie do programu udało się go ściągnąć, ale pomni wcześniejszych doświadczeń zrobiliśmy to nie w dniu nagrania, a wcześniej. O ile pamiętam, Stan „więził” go w mieszkaniu, w którym mieściła się siedziba Weszło i osobiście eskortował na ulicę Twardą do siedziby Orange, żeby nam się „Królik” po drodze nie zagubił. Tak jak zagubił się w życiu…

5. Stanisław Terlecki (około 2,8 mln złotych) – Od konferencji z Pele po szpital w Tworkach Najbardziej niejednoznaczna postać w tym gronie, człowiek o którym myślałem setki razy zastanawiając się jak ktoś z takim potencjałem (i na boisku, i poza nim) mógł tak stracić kontrolę nad swoim życiem. W sumie można by u niego wyodrębnić dwa rozdziały: piękny amerykański sen, a potem koszmarną polską rzeczywistość.

Kilka lat temu pan Staszek zadzwonił do „Super Expressu” (był przez jakiś czas naszym felietonistą) i poskarżył się, że nie ma za co żyć, że wegetują z mamą pod Warszawą, a mieszkanie , które zajmują, i tak będą musieli niedługo opuścić. Wizyta w Pruszkowie była ciężka, bo trudno patrzyło się na ówczesny stan Terleckiego. Choć w trakcie kilkugodzinnej wizyty było też wesoło, bo Stan z lubością wracał do amerykańskich czasów.

- To była piękna bajka – mówił nam wtedy Terlecki. - Zacząłem w Pittsburgu, który rocznie płacił mi w sumie 200 tys. dolarów. Kolejny kontrakt podpisałem już z San Jose Earthquakes, gdzie zastąpiłem mojego wielkiego idola, George'a Besta. Właściciel tego klubu, multimilioner, zapłacił mi 100 tys. dolarów kontraktu, a resztę dołożył w nieruchomości. Zamieszkałem z rodziną w cudownym domu w słynnej Dolinie Krzemowej. Mieliśmy nie tylko basen, lecz nawet ogrodnika i człowieka opiekującego się basenem. Kiedy z żoną piliśmy kawę na tarasie, myślałem, że krążą wokół nas motyle. A to kolibry były. Dom był wart 700 tys. dolarów, ale właściciel klubu sprzedał mi go za 313 tys. dolarów - Terlecki chętnie wracał do tamtych chwil. - Po jednym z sezonów wybrano mnie do jedenastki ligi z Beckenbauerem, Cruyffem, Neeskensem, Gerdem Muellerem. A moje przejście do Cosmosu Nowy Jork też odbyło się z wielką pompą. Kontrakt podpisywałem w siedzibie Warner Bros, która zainwestowała w Cosmos. Najpierw podpisałem umowę, a potem miałem konferencję razem z Pele, bo właściciele klubu wpadli na pomysł, żeby 43-letni wtedy król futbolu znów w Cosmosie pograł. Ostatecznie do tego nie doszło, ale podróżował z nami po Stanach, był atrakcją… - opowiadał Terlecki. Wspomnienia miał piękne, ale rzeczywistość wokół siebie trudną. W USA, jak twierdził, zarobił prawie milion dolarów, ale miał niezwykłe szeroki gest. W latach komunizmu potrafił przekazać łódzkiemu szpitalowi sprzęt medyczny za grube tysiące dolarów. Jak mówił, nie szczędził na rodzinę, ale prawda jest taka, że sam też dużo wydawał. Z roku na rok było coraz gorzej, ostatnio mieszkał w Łodzi. Jak mówił ostatnio w „SE” jego syn Maciej, choć wcześniej ojciec skłócił się z rodziną, to potem sprawa została załagodzona. Był zapraszany kilka razy, choćby na Wigilię, ale nie przyjeżdżał, tłumacząc się na różne sposoby.

W ostatnich latach już zupełnie nie potrafił się odnaleźć. Depresja, leki, ulubione piwo, w końcu wyjazd do szpitala psychiatrycznego w Tworkach, z którego szybko wypisał się na własne życzenie. To wszystko zmierzało ku katastrofie i ta nastąpiła kilkanaście dni temu…

6. Igor Sypniewski (około 2,5 mln złotych) – z boiska do psychiatryka i więzienia Nie ma chyba w polskiej piłce człowieka, którego bardziej mi żal niż Igor Sypniewski. Znam go kilkanaście lat i od dawna wiadomo było, że zmierza ku przepaści. Dziś Igor ma 43 lata, za sobą lekki udar, wyrok więzienia, wiele prób zerwania z alkoholem i hazardem i grosza przy duszy. Jeśli ktoś miałby być „modelem” jak skomplikować sobie życie, to były piłkarz Panathinaikosu mógłby być jednym z „lepszych przykładów”. Pił, jak przyznawał, od małego i praktycznie przez całą karierę. Do tego doszedł hazard, potem leki, które miały zwalczyć depresję. Gdyby nie te demony, spokojnie mógłby żyć z oszczędności. A nie ma nic. Ile stracił? Na okładce jego książki „ZaSYPAny” możemy przeczytać, że kilkaset tysięcy euro. Kiedy dopytywałem ludzi z jego otoczenia ile mogło to być dokładnie, mówią o kwocie 600-800 tysięcy euro, bo bywały momenty, gdy Igor naprawdę zarabiał bardzo dobrze (jak na przykład w Panathinaikosie Ateny). Nawet kontrakt w Wiśle, która sprowadzała go do Krakowa jako gwiazdę, gdyby został wypełniony (a pieniądze nie przepuszczone), ustawiłby go do końca życia.

„Za grę w Wiśle miałem dostawać 10 tysięcy euro miesięcznie. Dodatkowo przez pięć lat klub miał mi wypłacić w sumie 1,14 mln euro w ratach kontraktowych. Kosmos, gigantyczne pieniądze. Dobrze liczycie, gdybym wypełnił umowę na moje konto trafiłoby 1,74 mln euro. Plus premie rzecz jasna, które były czymś oczywistym” - czytamy w biografii Sypniewskiego. Zamiast morza pieniędzy, pojawił się jednak ocean kłopotów, a  pobyt w Krakowie Igor wspomina jako jeden z najgorszych okresów w życiu. „W Krakowie mieszkałem bardzo krótko, ale wydarzyło się tam wiele co najgorsze w moim życiu. To właśnie w Krakowie po raz pierwszy poszedłem do kasyna. Jak już pisałem, trochę pieniędzy w życiu przegrałem . Czy to w kasynach, czy w automatach. Jednorazowo najwięcej kilkanaście tysięcy euro. W Wiśle kompletnie zgłupiałem, byłem zachwycony kasynem. Przesiadywałem tam całe noce, a nad ranem miałem najczęściej puste kieszenie. Kasyna do rana i alkohol zniweczyły moją szansę w Wiśle. Na treningi schodziłem skacowany i niewyspany, a wracając do domu kupowałem po kilka piw, które szybko wypijałem i szedłem po następne”.

 

Wisła, która miała być drogą do piłkarskiego raju zaprowadziła go do szpitala psychiatrycznego. „Zawiózł mnie tam doktor Wisły, Jerzy Zając. Siedziałem z nim przed gabinetem jakiegoś dobrego psychiatry - tak zapewniał doktor Zając - i patrzyłem  na chorych ludzi, którzy chodzili po korytarzu. Byłem przerażony widząc jak na mnie patrzą. Nie wyobrażałem sobie, że mogę tutaj zostać. Kaftan zakładany w izbie wytrzeźwień wydał mi się jakąś zabawką w porównaniu z tym, co mogło mieć spotkać tutaj…” – wspominał Sypniewski. Sypniewski wybiegł wtedy ze szpitala, potem opuścił Kraków i znów przez kolejne lata walczył z różnymi demonami.  Słabości i błędy zaprowadziły go nawet do więzienia.

Przez wiele lat przeprowadziłem z nim wiele wywiadów. Chciał walczyć, kiedyś, gdy odwiedziłem go w Łodzi, opowiadał mi, że założy pijalnię… herbaty. Innym razem zawiozłem do Łodzi śp. Jerzego Kuleja, który wygrał z chorobą alkoholową i w mieszkaniu Igora przeprowadził mu taki mały przyjacielski wykład. Było miło, ale niestety na nic się to zdało. Innym razem „Sypa” wpadł na pomysł, żeby uzupełnić wykształcenie i zapisał się do szkoły wieczorowej. Pomysł wydał mi się w porządku, więc zaoferowałem mu pomoc gdyby potrzebował wsparcia przy odrabianiu zajęć (ja języki, moja żona polonistka - język polski). Długo jednak Igor nie wytrzymał, był raptem na kilku zajęciach. I tak to właśnie wyglądało przez wiele lat - krótkie próby walki ze słabościami i znów skok w przepaść.

Biografię Sypniewski kończy takimi słowami: „Alkohol mnie zniszczył, ale na szczęście nie do końca. Rozbił dwa najważniejsze związki w moim życiu. Torturował rodziców. Zabrał dużą część kariery i pomógł stracić to, co zarobiłem. Ale choć przygiął do ziemi i wrzucił w głęboki dół, to jeszcze nie do końca zasypał. „Sypa” jeszcze walczy, a raczej jakoś się trzyma, wciąż egzystuje”.

Ciężko uwierzyć, że dobre dni powrócą, ale oby u Igora było po prostu normalnie…

7. Andrzej Iwan (2 miliony złotych) – A mogło być za to kilkadziesiąt mieszkań Nie ma chyba osoby, która zna Andrzeja Iwana i go nie lubi. „Ajwen” ma w sobie coś ze starszego brata, nie zdarzyło mi się nigdy, żebym do niego zadzwonił i był niechętny, nieuprzejmy, nieszczery. Dla dziennikarza skarb, bo mówi to co myśli, a wnioski zawsze miał konkretne. Natomiast… wiadomo rodzina i on sam ze sobą miał przez wiele lat mnóstwo utrapień, o czym dowiedzieliśmy się z bestsellerowej książki „Spalony”. Cała ta lektura wbija w fotel i pokazuje z jakimi demonami walczył były reprezentant Polski. Alkohol i hazard towarzyszyły mu wiele, wiele lat. Zabrały fortunę i w wielu momentach chęci do życia. Były gracz Wisły dwa razy próbował odebrać sobie życie. Tak opisuje jedną z prób:  „Podcinanie żył nie jest łatwe. Samo cięcie to oczywiście banał, ale trudno osiągnąć zamierzony efekt, o czym miałem się dopiero przekonać. Tamtego dnia, we wrześniu 2008 roku, około dziesiątej rano, specjalnie poszedłem po żyletkę, potem poczytałem instrukcje w internecie i wreszcie położyłem się w wannie wypełnionej ciepłą wodą, dzięki czemu żyły miały być bardziej nabrzmiałe, a i ból mniejszy. Nie zostawiałem listu. Położyłem się w wannie, czekając na nicość… Od kilku dni nie myślałem o tym, co mam do zrobienia w weekend, bo zakodowałem sobie głęboko w głowie, że weekendu nie będzie. W weekend pewnie odbędzie się pogrzeb. Na Czerwonym Prądniku ludzie będą mówić, że Iwan się zabił…. Wanna była obietnicą. Napiłem się jeszcze wódki, żeby uśpić instynkty obronne. Powiesiłbym się, ale na to byłem chyba mimo wszystko za wielkim tchórzem. To znaczy, samobójcy nie są tchórzami – zawsze uważałem, że to naprawdę odważni ludzie. Ale ci, którzy się wieszają, są najodważniejsi z odważnych. Kiedyś nawet kupiłem sobie linkę. Żona znalazła. Zirytowany i oczywiście pijany przewalałem rzeczy w szafce, a ona tylko spytała: – Co? Szukasz? Jednak tego szukasz?!

Na szczęście te próby się nie powiodły, a Iwan – mam nadzieję – porzucił te plany na dobre, choć utraconych pieniędzy oczywiście nigdy już nie odzyska. A ile stracił? W książce napisał, że przehulał około milion marek (sporo zarobił zwłaszcza jako piłkarz VfL Bochum). Pieniądze poszły na alkohol, ale przede wszystkim kasyna. Za te pieniądze, w tamtych czasach, Andrzej mógłby kupić w Krakowie kilkadziesiąt mieszkań…

8. Kazimierz Deyna (1,2 mln złotych) – Dlaczego nie wyhamował? Największe piłkarskie nazwisko w tym gronie, a przy tym najbardziej tragiczny koniec. Życie jednego z najlepszych graczy w historii polskiej piłki skończyło się 1 września 1989 roku na sześciopasmowej autostradzie w San Diego, kiedy prowadzony przez niego samochód wbił się w tył stojącej na poboczu, na światłach awaryjnych, ciężarówki prowadzonej przez meksykańskiego kierowcę. W organizmie Deyny stwierdzono obecność alkoholu, ale nie stwierdzono śladów hamowania. Jedną z hipotez było to, że legendarny gracz zasnął za kierownicą, jednak to nie było jedyne przypuszczenie… Tak czy inaczej, wiele osób twierdzi, że do tej sytuacji doszło z powodu załamania się Deyny po tym jak stracił wszystkie oszczędności. Były piłkarz Manchesteru City odłożył wraz z małżonką około 350 tysięcy dolarów, ale – jak można wyczytać w wielu relacjach – pieniądze przejął zaprzyjaźniony z Deyną Polonus, który miał ich oszukać. Tak czy inaczej, cały życiowy dorobek wyparował, co wprawiło Deynę  w wielką rozpacz. Alkohol i brak finansowych perspektyw sprawiał, że coraz trudniej  było mu się mierzyć z rzeczywistością. 1 września 1989 roku ta historia znalazła swój tragiczny finał. Na Legii do dziś nie mogą odżałować pana Kazimierza. Mówią, że teraz mógłby być taką ikoną w klubie jak Lucjan Brychczy. Ale czasu nie da się cofnąć….

Zobacz również: Zbigniew Boniek prowokuje Niemców? Słowa prezesa PZPN wywołały oburzenie

Najnowsze