"Super Express": - Kiedy poznał pan Franciszka Smudę?
Zdzisław Kapka: - Znaliśmy się z boiska: ja grałem w Wiśle, a on w Legii. Bliżej poznaliśmy się jesienią 1997 roku, gdy przyszedł do Wisły jako trener, a ja byłem kierownikiem drużyny. W trakcie współpracy ludzie próbują się docierać i tak było z nami. Chyba się dotarliśmy, tak mi się przynajmniej wydaje. Nawet, gdy Franek odszedł z Wisły, to nasz kontakt pozostał. Często spotykaliśmy się w Krakowie i się lubiliśmy.
- Jakim człowiekiem był „Franz” okiem przyjaciela?
- Jeśli już się do kogoś przekonał, to poszedłby w ogień za przyjaciela. W przeciwnym wypadku, powiedzmy, że „obserwował” ludzi, czyli zachowywał pewien dystans. Był człowiekiem lojalnym, szczerym i uczciwym. Potrafił powiedzieć to, co chciał prosto w oczy, a nie gdzieś za plecami. Dla mnie to było ważne.
- Czy zmienił się po finałach Euro w 2012 roku, które były nieudane dla niego jako trenera reprezentacji Polski?
- Nie wiem czy się zmienił, ale na pewno bardzo przeżył tę imprezę, bo zdecydowanie liczył na coś więcej. Nie udało się wyjść z reprezentacją z grupy i fala krytyki, która na niego spłynęła musiała zostawić jakiś ślad. Nie zgadzał się ze wszystkim, co mówiono i pisano po mistrzostwach. Moim zdaniem ta krytyka - nie dlatego, że byliśmy przyjaciółmi - do końca nie była sprawiedliwa.
- Wielu twierdzi, że był lepszym trenerem drużyn klubowych niż selekcjonerem. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
- Inaczej prowadzi się klub, a inaczej reprezentację. Franek był praktykiem i lepiej się czuł, jeśli miał piłkarzy codziennie na treningu. W kadrze jest inna praca, więc nawet trudno to porównywać. Lubił mecze o dużą stawkę prowadzonych przez siebie drużyn. Szczególnie w Europie, a to kosztuje trenera jeszcze więcej zdrowia.
- Miał jakieś swoje hobby, inne upodobania poza piłką?
- Przyznam, że nie zauważyłem przez tyle lat naszej znajomości, a spędzaliśmy mnóstwo czasu ze sobą. Żył piłką przez 24 godziny na dobę. Oczywiście, że poświęcał czas rodzinie. Był blisko związany z bratem.
- Zasłynął ze swoich powiedzeń, które na stałe weszły do słownika piłkarskiego. Które z nich pan zapamiętał?
- Oj tak, moglibyśmy wiele przypomnieć, choćby o rozpoznawaniu potencjału piłkarza po tym, jak wchodzi po schodach. Pod tym względem Franek był niepodrabialny i nie wiadomo było, kiedy wypali coś w tym stylu.
- Jeszcze 1,5 miesiąca przed śmiercią był optymistą, że wygra z chorobą. Potwierdzały to SMS-y jakie dostawałam od trenera.
- Bo tak było. Walczył o powrót do zdrowia od czasu przeszczepu szpiku kostnego, czyli przez około 1,5 roku. Długo czuł się bardzo dobrze, a gdy w czerwcu szedł do szpitala, to zakładał, że idzie na 3-4 dni, no może maksymalnie na tydzień. Umawialiśmy się, że pojedziemy na jakieś mecze, ale niestety…
- Kiedy widzieliście się ostatni raz?
- Właśnie wtedy w czerwcu, gdy na krótko przed tym, gdy miał iść do szpitala. Gdy już tam trafił, to codziennie rozmawialiśmy przez telefon. Wiem, że walczył, tak jak prowadzone przez niego drużyny. Jako trener zawsze przykładał duże znaczenie do przygotowania fizycznego i do zaangażowania. I taki sam był w życiu.
Hansi Flick podjął decyzję w sprawie Szczęsnego. Wiemy, czy zagra w następnym meczu, wszystko jasne!