Przeciwko broniącemu się przed spadkiem Radomiakowi, legionistom prawie przez cały mecz przyszło grać w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Bartosza Kapustki. W drugiej połowie piłkarze z Radomia robili z podopiecznymi Goncalo Feio co chcieli i strzelili im trzy gole.
– Czerwona kartka miała duży wpływ, o ile nie najważniejszy na to, co działo się na boisku – mówi były legionista Tomasz Sokołowski (54.l).
„Super Express”: Czy czerwona kartka Kapustki w pełni usprawiedliwia Legię, która teoretycznie ma większą jakość i wciąż walczyła o mistrzostwo?
Tomasz Sokołowski: – Na pewno nie. Remisy w poprzednich meczach, nie licząc wygranej ze Stalą, a także kontuzje kilku piłkarzy pokazują, że Legia nie jest w formie. Jeśli zespół jest mocny fizycznie i pod względem taktycznym, to potrafi zniwelować przewagę jednego piłkarza i odwrócić losy meczu. Tego brakowało. Może przyczyną jest spiętrzenie wszystkiego: nie najwyższej formy, kontuzji, a także zamiany trenera. Potrzeba czasu, żeby to zaskoczyło.
Pogoń wstaje z kolan. Wygrana z Puszczą i powrót do gry o podium [WIDEO]
– Jest jeszcze strona mentalna zespołu. Akceptuje pan słowa Pawła Wszołka po meczu, że Legia pokazała charakter i zabrakło trochę szczęścia?
– Jeśli przegrywasz 0:3 to znaczy, że Radomiak, który ma dużo swoich problemów, wypunktował zdecydowanie Legię. Trzeba pokazać cechy wolicjonalne grając w pełnym składzie, a co dopiero w dziesięciu. Słowa Pawła są słabą obroną przegranego meczu. Kto był i widział ten mecz, a ja oglądałem z trybun, mógł odebrać inaczej to, co powiedział Wszołek.
– Wierzy pan w Legię na podium i awans do pucharów?
– Patrząc na to, że jedzie na dwa trudne mecze z poznańskimi drużynami i kolejne osłabienia – wyautowany Kapustka i kontuzjowany Kun – to może być ciężko. Na razie zmiana szkoleniowca nie przynosi efektów i wiele wskazuje na to, że pucharów może nie być, ale dopóki są szanse, to trzeba walczyć. Tym bardziej, że żaden zespół z czołówki nie ma powtarzalności i gubi punkty.
Czarny dzień w historii Pogoni Szczecin. Porażka na boisku i w gabinetach [KOMENTARZ]