"Super Express": - W pierwszej kolejce Ekstraklasy ograliście 2:1 pana były klub Lechię Gdańsk. Serce bolało?
Marcin Kaczmarek: - Nigdy nie ukrywałem, że jestem lechitą. W Lechii się wychowałem, ukształtowałem piłkarsko, grałem od trampkarza. Potem wprowadziłem jako trener do drugiej i pierwszej ligi, więc nic dziwnego, że miałem ogromną satysfakcję, że wygraliśmy.
- Ile jest w panu z ojca Bobo Kaczmarka?
- Zawdzięczam ojcu, że nauczył mnie grać w piłkę i starał się wychować na porządnego człowieka, ale nasze drogi bardzo szybko się rozeszły. Wyjechałem z Gdańska, mając 20 lat. Genów się nie oszuka, ojciec zaszczepił we mnie miłość do futbolu, ale od 12 lat pracuję na własne nazwisko.
- Było panu łatwiej na starcie jako synowi tego "Boba" Kaczmarka?
- Na początku byłem bardziej rozpoznawalny, ale od kiedy rozpocząłem pracę, tata się nie wtrąca. Czasami zadzwoni z gratulacjami, jak po wygranej z Lechią, ale nie poucza, nie komentuje. Wiem, że już zawsze będę kojarzony jako "Młody Bobo", ale nauczyłem się z tym żyć.
- Podobno to żona namówiła pana na pracę w Płocku?
- Godzinę po odejściu z Olimpii Grudziądz pojawiła się oferta z Wisły. Stanąłem przed dylematem, bo Płock wtedy nie najlepiej się kojarzył, krążyła opinia, że jak chcesz się oduczyć grać w piłkę, to idź do Wisły. Podzwoniłem do ludzi ze środowiska. Odradzali mi ten krok, ale lubię wyzwania. Usiedliśmy z żoną i Magda powiedziała, że warto zaryzykować, pójść pod prąd. I to była dobra decyzja.