„Super Express”: - Potrafi pan znaleźć porównanie tego, co zdarzyło się w niedzielę, do innych boiskowych wydarzeń z pańskiej trenerskiej kariery?
Leszek Ojrzyński: - Może do finału Pucharu Polski, w którym Arka w podobnych okolicznościach ograła Lecha? Też był pełny stadion, też dogrywka, też zwycięska dla nas. Każdy mecz jednak jest inny, każdy klub ma swój specyficzny klimat. Wiadomo, po co mnie zatrudniono w Kielcach, i wiadomo, jaką wagę miało niedzielne spotkanie. Gra o wszystko, podsumowanie całego roku – wysiłku działaczy, trenerów, zawodników, kibiców – zamknięte w 120 minutach. Tak naprawdę więc – zupełnie nowe doświadczenie dla mnie.
- Pan już ma w trenerskim CV awanse, prawda?
- Raz samodzielnie, dwukrotnie w roli asystenta. Ale co najwyżej na zaplecze ekstraklasy. Ten niedzielny był zdecydowanie najpiękniejszy. I do tego z Koroną! Na trybunach siedziało mnóstwo ludzi, których osobiście dobrze znam od lat. I których bardzo nie chciałem – nie chcieliśmy! - zawieść.
- Nie zawiedliście, choć nie brakowało momentów trudnych.
- Jak się nie załatwia szybko tematu – a mieliśmy okazje ku temu, by to zrobić – to się różnie może mecz ułożyć. Były chwile, w którym opadliśmy z sił; w których rywal zobaczył okazję na sprawienie sobie prezentu. Na szczęście przetrzymaliśmy ten moment słabości.
Korona Kielce wraca do Ekstraklasy! Horror w finale barażów i zabójcza końcówka dogrywki
- No i wyciągnął pan asa z rękawa; o Jacku Kiełbie myślę. Tak to miało być?
- Zupełnie nie tak! Owszem, zakładałem, że Jacek dopełni dzieła, ale mieliśmy wszystko załatwić w ciągu 90 minut. Nie udało się, więc trzeba było dalej „pruć”. A mówiąc poważnie: nie mogło się to skończyć lepiej, niż przypieczętowaniem awansu właśnie przez niego! Gdybyśmy chcieli sobie wyreżyserować ten mecz, nie ułożyłoby się to pewnie tak fantastycznie, jak wyszło w rzeczywistości. Najpiękniejsza karta historii!
- Zbudował pan kiedyś w Kielcach drużynę, o której mówiono „banda świrów” - i był to wyraz sympatii. Tęskni pan za tamtymi chłopakami?
- Czy ja tęsknię? Tamte czasy nie wrócą, trzeba się z tym pogodzić. A tamci ludzie? Proszę spojrzeć: „Vuko” pracował w Legii; Pavol Staño prowadzi płocką Wisłę. Kamil Kuzera jest u mnie w sztabie, Paweł Golański „poszedł w dyrektory”. Z kolei Maciek Korzym i Kamil Sylwestrzak stanęli w ringu. Do tego wszystkiego trzeba – mówiąc kolokwialnie – mieć jaja. Wyjątkowi ludzie.
- Dzisiejsza ekipa już na swój przydomek zapracowała?
- W ogóle o tym nie myślę. Wiem za to, że to charakterni ludzie. Walczący do końca. Niech pan policzy: w tym roku sześć bramek zdobywaliśmy w doliczonym czasie gry! Dzięki temu „przeciskaliśmy” wiele meczów, które zasłużyły na miano horrorów. To pokazuje, że wzmocnoenia być muszą. Siądziemy z dyrektorem Golańskim, ze sztabem i pomyślimy o nich. Ale teraz – mówiąc szczerze – marzymy przede wszystkim o krótkim odpoczynku. 13 czerwca się spotkamy, rozpoczniemy przygotowania. Do tego momentu wyłączamy się. Przynajmniej ja...
Wzruszające wyznanie Jacka Kiełba po golu na Ekstraklasę. To prawdziwy wyciskacz łez