Przed pierwszym gwizdkiem na trybunach w Tychach często słychać było słowo… Saarbrücken. 24 godziny wcześniej właśnie tam, w starciu z miejscowym trzecioligowcem, z Pucharu Niemiec odpadł wielki Bayern. Trudno było ukryć, że ponad 12 tysiącom tyskich kibiców (resztę na trybunach stanowili legioniści) marzyła się równie wielka sensacja z udziałem GKS-u.
„Odwagi! Bo nie ma co się bać Legii” – Banasik, z Legią związany przez wiele lat i do dziś jej kibicujący zapowiadał, że takimi właśnie zdaniami tuż przed wyjściem na murawę będzie mobilizować każdego ze swych podopiecznych z osobna. Być może i dotrzymał słowa, ale najwyraźniej ten przekaz do jego zawodników nie dotarł. Starcie z obrońcą trofeum, a zwłaszcza jego pierwsza część, to obraz bojaźni, jaką wicelider pierwszej ligi zdawał się odczuwać wobec rywala.
Dość powiedzieć, że już w piątej minucie Jarosław Przybył podyktował „jedenastkę” dla przyjezdnych po starciu Adriana Kostrzewskiego z Bartoszem Sliszem. Po konsultacji z „podpowiadaczami” z VAR-u pobiegł przed monitor i ostatecznie swą decyzję zmienił, gospodarze jednak nie wyciągnęli żadnych wniosków z tej sytuacji. I w ciągu kilku minut zostało „pozamiatane” przez legionistów.
O czym myśleli stoperzy tyscy, gdy w 10. minucie Slisz prostopadłym podaniem obsługiwał Blaża Kramera, wiedzą chyba tylko oni. Słoweniec miał czas, by piłkę przyjąć, obrócić się z nią i z 16 metrów posłać do siatki; a gdyby zażyczył sobie „przerwy na papieroska”, pewnie też by ją dostał… Zresztą w 35. minucie też nikt mu nie przeszkadzał, gdy z 2 (!) metrów pakował futbolówkę do bramki po asyście również nie niepokojonego przez nikogo Pawła Wszołka.
W tzw. międzyczasie na drugim wahadle uaktywnił się Gil Dias. Zrobił to na tyle skutecznie, że i on z jednego z tyszan zrobił wiatrak, a potem precyzyjnie wyłożył piłkę Marcowi Gualowi. Hiszpan nie miał żadnych kłopotów z pokonaniem Kostrzewskiego.
Goli dla Legii mogło – i powinno – być więcej, a gospodarzom nie udało się w tej odsłonie oddać żadnego strzału w światło bramki strzeżonej przez Kacpra Tobiasza. Słowo „kryzys”, odmieniane od paru tygodni w kontekście ligowych gier legionistów, wyglądało zatem jak pojęcie żywcem zaczerpnięte z czasów, gdy w sklepach był tylko ocet, a legionistów nazywano „wojskowymi” bynajmniej nie dlatego, że walczyli na boisku…
Druga połowa… się odbyła. Legia już nic nie musiała, a GKS nie potrafił – można wrócić w taki sposób do słów z początku tej relacji. Kramer rozzuchwalił się na tyle dubletem z pierwszej połowy, że hat-tricka szukał nawet przewrotką – ale nie znalazł. Do siatki trafiali Ernest Muci i Tomas Pekhart, ale w obu przypadkach VAR potwierdzał spostrzeżenia sędziego asystenta a pozycji spalonej strzelców.
Gospodarze szukali z kolei gola honorowego, ale to zadanie przerastało ich możliwości. Pozostała więc tyszanom jedynie satysfakcja z rekordowej na nowym stadionie frekwencji.
GKS Tychy – Legia Warszawa 0:3 (0:3)
0:1 Kramer 10. min, 0:2 Gual 14. min, 0:3 Kramer 35. min
Sędziował Jarosław Przybył. Widzów 13218.
Tychy: Kostrzewski – Machowski (46. Dijaković Ż), Tecław, Nedić, Budnicki Ż, Błachewicz – Rumin (46. Mikita), Wojtuszek, Żytek (40. Radecki), Niewiarowski (46. Mystkowski) – Śpiączka (76. Skibicki)
Legia: Tobiasz – Jędrzejczyk, Augustyniak, Kapuadi – Slisz (89. Strzałek), Celhaka – Wszołek (80. Rosołek), Josue (80. Elitim), Gual (71. Muci), Gil Dias – Kramer (71. Pekhart)