- Na brak propozycji nie może pan narzekać, choć nie wszystkie panu pasują. Dlaczego odmówił pan GKS Katowice?
Leszek Ojrzyński: - Bo postanowiłem, że w najbliższych sezonach, jeśli będzie mi dane, skupię się na Ekstraklasie. I tylko oferty z klubów na tym poziomie zamierzam rozpatrywać.
- Ta rana po odejściu z Korony Kielce już się zabliźniła? Był pan bardzo zdenerwowany wyrzuceniem z pracy po trzech kolejkach
- Rana powoli się zabliźnia, ale z drugiej strony... Kto by się spodziewał, że wyrzucą mnie po trzech meczach? W poprzednim sezonie, też po trzech kolejkach, mieliśmy zero punktów, a mimo to daliśmy radę. I teraz też byśmy się podnieśli. Nikt nas nie zabił, mieliśmy w sobie ducha walki. W pierwszych spotkaniach było sporo pecha, na pewno kolejne byłyby lepsze.
- Mówi się, że pracę stracił pan przez konflikt z dyrektorem sportowym Andrzejem Kobylańskim
- Może pojawiła się u niego zadra, i to na początku? Bo gdy przychodziłem do Korony, zaproponowano mi go na drugiego trenera. Ale nie wyraziłem zgody. Potem, gdy Andrzej trafił do nas jako dyrektor, zamierzał siadać w trakcie meczu na ławce rezerwowych. Nie zgodziłem się, bo uważam, że miejsce dyrektora sportowego jest na trybunie, obok prezesa i innych działaczy, a nie przy zespole.
- I potem Kobylański się za to odgrywał?
- Po prostu nie było pomocnej dłoni w sytuacjach, w których by się przydała. Sam musiałem walczyć o tak prozaiczne rzeczy jak obiad dla zawodników czy nocleg przed meczem. Uważam, że gracze powinni jeść posiłek organizowany przez klub. I to właśnie klub powinien za to zapłacić. Bo jak tego nie ma, to jeden zje, drugi nie zje, a trzeci zje to, czego nie trzeba . Teraz słyszałem, że po moim odejściu po treningach są nawet owoce dla piłkarzy. Czyli jest postęp (śmiech). Walczyłem też o noclegi przed meczami. Są w Koronie zawodnicy, którzy mają dwoje małych dzieci. Każdy wie, że ciężko się wtedy wyspać, a przecież piłkarz powinien być przed meczem wypoczęty. Takich spraw było więcej, ale dajmy już spokój...